Kolacja się udała. Mimo że Martin Beck nie zjadł dużo, bo jadał rzadko albo wcale, wszystko, co przygotował, w mig zniknęło. Trochę się niepokoił, czy aby poczęstunek nie był zbyt skromny, ale kiedy goście wstali od stołu, sprawiali wrażenie najedzonych i zadowolonych, a Kollberg dyskretnie odpiął guzik u spodni. Åsa i Gun od wina wolały wódkę i piwo i tym sposobem opróżnili butelkę kminkówki.
Do kawy Martin Beck podał koniak, podniósł kieliszek i obwieścił:
– Zafundujmy sobie porządnego kaca. Jutro wszyscy mamy wolne.
– Ja nie mam – przyznała Gun. – Bodil wstaje o piątej rano, skacze mi po brzuchu i domaga się śniadania.
Niespełna dwuletnia Bodil była córeczką Gun i Lennarta.
– Nie zawracaj sobie tym głowy – powiedział Kollberg. – Na kacu czy nie na kacu ja się nią jutro zajmę. I nie mówmy o pracy. Gdybym mógł znaleźć jakąś uczciwą robotę, wypisałbym się z policji po tej aferze sprzed roku.
– Nie myśl o tym – poprosił Martin Beck.
– Marzenie ściętej głowy. Prędzej czy później nasza firma zawali się od środka. Popatrz tylko na tych nierozgarniętych wieśniaków. Snują się w mundurach i nie mają pojęcia, co robić. Albo na nasze szefostwo.
– Tak, tak – przytaknął Martin Beck i sięgnął po koniak.
Też był poważnie zaniepokojony, zwłaszcza upolitycznieniem i centralizacją po ostatniej reorganizacji. Coraz niższy poziom służb patrolowych pogarszał sprawę.
Ale nie był to najwłaściwszy moment, żeby o tym rozmawiać.
– Tak, tak – powtórzył smętnie i podniósł kieliszek. Potem Åsa i Gun chciały pozmywać, a kiedy Martin Beck zaprotestował, wyjaśniły, że uwielbiają zmywanie wszędzie, byle nie u siebie.
Przestał protestować i przyniósł whisky plus wodę.
Zadzwonił telefon.
Kollberg spojrzał na zegarek.
– Kwadrans po dziesiątej. Niech mnie szlag, jeśli to nie Malm, który każe nam się jutro stawić do roboty. Gdyby co, mnie tu nie ma.
Malm był nowym zastępcą komendanta po Hammarze, ich poprzednim przełożonym, który niedawno przeszedł na emeryturę. Wziął się znikąd, czyli z Głównego Zarządu Policji, i miał bodaj wyłącznie polityczne kwalifikacje. Trochę to było podejrzane. Martn Beck podniósł słuchawkę i wymownie się skrzywił. Nie dzwonił Malm, tylko sam komendant główny.
– Coś się wydarzyło – rzekł skrzekliwie – i muszę cię poprosić, żebyś jutro rano udał się do Malmö. Przepraszam, jeśli przeszkadzam – dodał poniewczasie.
– Do Malmö? – Martin Beck nie zareagował na ostatnie zdanie. – Co się stało?
Kollberg, który właśnie przyrządzał sobie whisky z wodą, podniósł wzrok i pokręcił głową. Martin Beck obrzucił go zrezygnowanym spojrzeniem i pokazał na swoją szklaneczkę.
– Znasz Viktora Palmgrena? – spytał komendant główny.
– Dyrektora? Tę szychę?
– Tak.
– Jasne, że znam, ale praktycznie wiem o nim tylko tyle, że ma mnóstwo różnych firm i że jest krezusem. Aha, i ma młodą piękna żonę, która była modelką albo kimś takim. Co mu się stało?
– Nie żyje. Zmarł dzisiaj wieczorem na oddziale neurochirurgii w Lundzie w wyniku postrzału w głowę w sali restauracyjnej Hotelu Savoy w Malmö. Sprawca na razie nieznany. Doszło do tego wczoraj wieczorem. Nie macie gazet w Västberdze?
Martin Beck puścił tę złośliwość mimo uszu.
– Nie mogą się tym zająć miejscowi? – Wziął od Kollberga szklaneczkę whisky i upił łyczek. – Przecież jest Per Månsson. Powinien…
– Tak, tak – przerwał mu zniecierpliwiony komendant główny. – Jest Månsson, ale chcę, żebyś mu pomógł. A dokładniej, żebyś przejął dochodzenie. I żebyś tam pojechał najszybciej, jak się da.
Fantastycznie, pomyślał Martin Beck. Za kwadrans pierwsza w nocy odlatywał samolot z Brommy, ale nie zamierzał do niego wsiadać.
– Chcę, żebyś się tam udał jutro z samego rana. – Komendant główny najwyraźniej nie znał godzin odlotów. – To kłopotliwa i niezwykle delikatna sprawa, którą musimy błyskawicznie rozwikłać.
Na chwilę zapadła cisza. Martin Beck sączył whisky i czekał.
– Poza tym – podjął komendant główny – wyższa instancja zażyczyła sobie, żebyś ty się tym zajął.
Martin Beck zmarszczył brwi i napotkał pytające spojrzenie Kollberga.
– Czy ten Palmgren był taki ważny?
– Ewidentnie. Pewne aspekty jego działalności znajdują się w centrum ogromnego zainteresowania.
Nie możesz sobie podarować tych klisz i powiedzieć po ludzku? – pomyślał Martin Beck. Jakiego „zainteresowania”? Jakie „pewne aspekty”? Jakiej „działalności”? Widocznie chciał zgrywać tajemniczego.
– Nie mam, niestety, pojęcia o jego działalności.
– W swoim czasie zostaniesz o tym poinformowany. Najważniejsze, żebyś piorunem znalazł się w Malmö. Rozmawiałem z Malmem, zgodził się na tę delegację. Musimy dać z siebie wszystko i za wszelką cenę schwytać sprawcę. I bądź ostrożny w wypowiedziach dla prasy. Sam rozumiesz, że będę się rozpisywać. No, to kiedy jedziesz?
– Wydaje mi się, że jest jakiś samolot jutro o dziewiątej pięćdziesiąt.
– Dobrze – rzekł komendant główny i odłożył słuchawkę.
Rozdział 5
Wiktor Palmgren zmarł w czwartek o dziewiętnastej trzydzieści trzy. Pół godziny przed oficjalnym uznaniem go za zmarłego opiekujący się nim lekarze stwierdzili, że ma silny organizm i jego stan ogólny nie jest najgorszy.
Z grubsza rzecz biorąc, jego jedyny defekt polegał na tym, że miał kulę w głowie. W momencie jego śmierci obecni byli: żona, dwóch neurochirurgów, dwie pielęgniarki i policjant śledczy z Lundu.
Uznano, że operacja wiązałaby się ze zbyt dużym ryzykiem, co nawet laikowi wydawało się sensowne.
Fakty bowiem tak się miały, że Palmgren czasami odzyskiwał świadomość i jeden raz był na tyle przytomny, że można się z nim było porozumieć.
Policjant śledczy, który sam czuł się raczej martwy niż żywy, zadał mu dwa pytania:
„Czy widział pan mężczyznę, który do pana strzelał, i czy pan go rozpoznał?”. Odpowiedzi były jednoznaczne. Twierdząca na pierwsze pytanie i przecząca na drugie. Owszem, Palmgren widział napastnika, ale po raz pierwszy i ostatni w swoim życiu.
Niewiele to wniosło do sprawy. W Malmö Månsson głęboko zmarszczył czoło i marzył o łóżku albo przynajmniej o czystej koszuli.
Panował nieznośny upał, w komendzie nie było klimatyzacji.
Jedyny trop, na jaki wpadł, diabli wzięli. Panowie ze Sztokholmu, pomyślał. Nie powiedział tego głośno przez wzgląd na Skackego, drażliwego z natury. Ciekawe, ile ten trop był wart? Możliwe, że nic.
Ale kto wie. Duńska policja przesłuchała personel wodolotu „Springeren”. Jedna ze stewardes obsługująca rejs z Malmö do Kopenhagi o dziewiątej wieczorem zwróciła uwagę na pewnego mężczyznę przede wszystkim dlatego, że początek trzydziestopięciominutowej podróży postanowił spędzić na otwartym deku rufowym.
Jego wygląd – a właściwie ubranie – mniej więcej odpowiadał skąpemu rysopisowi.
Przynajmniej coś się zgadzało.
Na wodolotach, które pod wieloma względami bardziej przypominają samolot niż statek, nie sterczy się na otwartym pokładzie. Ba, to chyba nawet niewskazane. W końcu stamtąd zszedł i usiadł w fotelu. Ponieważ nie kupował wolnocłowej czekolady, alkoholu ani papierosów, nie musiał wypełniać druku zamówienia.