Выбрать главу

– Próbuje się skontaktować z mężczyzną, który siedział samotnie kilka stolików dalej od towarzystwa Palmgrena. Nazywa się Edvardsson, jest korektorem w „Arbetet”. W środę nie mogliśmy go przesłuchać, bo był zbyt pijany, wczoraj też się nie udało. Pewnie leczył kaca i nie chciał z nami gadać.

– Jeżeli był pod gazem, to może na niewiele nam się przyda. A kiedy możemy przesłuchać żonę Palmgrena?

Månsson łyknął piwa i otarł usta grzbietem dłoni.

– Mam nadzieję, że dzisiaj po południu. Albo jutro. Chcesz się tym zająć?

– Chyba będzie lepiej, jeśli ty z nią porozmawiasz. Na pewno wiesz o Palmgrenie więcej ode mnie.

– Nie sądzę. Ale okej, ty tutaj decydujesz. Możesz przesłuchać Edvardssona, jak tylko Skacke go namierzy. Mam wrażenie, że przynajmniej na razie to nasz najważniejszy świadek. Napijesz się piwa? Jest ciepławe.

Martin Beck pokręcił głową. Mimo że okropnie go suszyło, nie uśmiechało mu się ciepłe piwo.

– Chodźmy lepiej do kantyny na wodę mineralną. – zaproponował.

Wypili przy ladzie po butelce ramlösy i wrócili do pokoju Månssona. Na fotelu dla gości siedział Skacke i przeglądał notatki. Kiedy weszli, szybko się podniósł i przywitał z Martinem Beckiem, ściskając mu dłoń.

– No i co? – spytał Månsson. – Znalazłeś Edvardssona?

– Tak, wreszcie. Teraz jest w redakcji, będzie w domu koło trzeciej. – Skacke zajrzał do notatek. – Mieszka na Kamrergatan dwa.

– Zadzwoń do niego i powiedz, że przyjdę o trzeciej – powiedział Martin Beck.

Dom przy Kamrergatan był bodaj pierwszym zasiedlonym blokiem z szeregu tych, które dopiero miały powstać. Niskie stare i opuszczone kamienice po drugiej stronie ulicy pewnie niebawem padną ofiarą koparek, żeby ustąpić miejsca nowym, większym czynszówkom.

Edvardsson mieszkał na ostatnim piętrze. Natychmiast uchylił drzwi, ledwie Martin Beck zadzwonił. Pięćdziesięcioletni, o inteligentnej twarzy, wydatnym nosie i głębokich bruzdach wokół ust. Zanim otworzył drzwi na oścież, przyglądał się Martinowi Beckowi spod zmrużonych powiek.

– Komisarz Beck? Proszę wejść.

Ruszył przodem do skromnie umeblowanego pokoju. Pod ścianami stały regały, a na biurku pod oknem maszyna do pisania z do połowy zapisaną stroną.

Edvardsson usunął plik gazet z jedynego fotela.

– Proszę usiąść, zaraz podam coś do picia. Mam zimne piwo w lodówce.

– Niech będzie piwo – zgodził się Martin Beck.

Mężczyzna przyniósł z kuchenki szklanki i dwie butelki piwa.

– Beck's Bier. Dobrze nam zrobi.

Nalał piwo do szklanek, usiadł na kanapie i położył rękę na oparciu. Martin Beck pociągnął tęgi łyk mocno schłodzonego trunku, świetnego na dokuczliwy skwar.

– Wie pan, o co chodzi?

Edvardsson pokiwał głową i zapalił papierosa.

– Tak. Palmgren… Nie powiedziałbym, że jestem w nieutulonym żalu.

– Znał go pan?

– Osobiście? Nie. Ale trudno było się na niego nie napatoczyć przy najróżniejszych okazjach. Sprawiał wrażenie antypatycznego bufona. Nie znoszę ludzi tego pokroju.

– Tego pokroju, czyli jakich?

– Takich, dla których liczą się tylko pieniądze i każdy sposób jest dobry, żeby je zdobyć.

– Chętnie wysłucham pańskiej opinii o Palmgrenie, ale najpierw chciałbym się dowiedzieć, czy widział pan mężczyznę, który do niego strzelał.

Edvardsson przesunął dłonią po lekko szpakowatych włosach, faliście opadających na czoło.

– Obawiam się, że nie będę zbyt pomocny. Czytałem i zareagowałem dopiero wtedy, kiedy facet wychodził przez okno. Zarejestrowałem go kącikiem oka, bo skoncentrowałem się na Palmgrenie. Błyskawicznie zniknął i kiedy wyjrzałem przez okno, już go nie było.

Martin Beck wysupłał z kieszeni pogniecioną paczkę papierosów marki Floryda i zapalił.

– Nic pan nie zapamiętał?

– Chyba miał na sobie coś ciemnego, przypuszczalnie garnitur albo marynarkę i spodnie z innej parafii, i nie był młody. Ale to tylko moje subiektywne odczucie. Dałbym mu nie mniej niż trzydzieści lat i nie więcej niż pięćdziesiąt.

– Czy kiedy pan wszedł do restauracji, Palmgren i reszta już biesiadowali?

– Nie. Byłem przed nimi, zdążyłem zjeść i wypić jedną whisky. Mieszkam sam, lubię czasem gdzieś posiedzieć i poczytać, bywa, że się zasiedzę. – Edvarsson umilkł na chwilę. – Chociaż to cholernie droga przyjemność.

– Czy rozpoznał pan kogoś jeszcze prócz Palmgrena?

– Jego żonę i tego młodego mężczyznę, ponoć prawą… byłą prawą rękę Palmgrena. Innych gości nie znam, ale wyglądali na pracowników koncernu. Dwie osoby mówiły po duńsku.

Edvardsson wyjął chusteczkę z kieszeni jasnych terylenowych spodni i otarł pot z czoła. Poza tym był w mokrej od potu, białej koszuli, pod krawatem i w czarnych butach.

– Czy przypadkiem nie słyszał pan, o czym rozmawiali? – spytał Martin Beck, czując, że jego koszula też przesiąka potem.

– Prawdę mówiąc, słyszałem. Jestem ciekawski z natury, bawi mnie obserwowanie innych i nie ukrywam, że trochę ich podsłuchiwałem. Palmgren i Duńczyk rozmawiali o sprawach służbowych, nie mam pojęcia, o co chodziło, w każdym razie kilka razy wspomnieli o Rodezji. Palmgren trzymał dużo srok za ogon, sam to powiedział, i podobno prowadził mnóstwo szemranych interesów. Panie, jak to panie, rozprawiały o ciuchach, podróżach, wspólnych znajomych, przyjęciach i tak dalej. Pani Palmgren i najmłodsza z kobiet mówiły o kimś, kto zoperował sobie wiszące piersi, które wyglądały potem jak piłki tenisowe i były tuż pod brodą. Charlotte Palmgren opowiadała o imprezie w Twenty One Club w Nowym Jorku, na której był Frank Sinatra i jakiś Mackan przez całą noc stawiał wszystkim szampana. I o tysiącu podobnych dupereli. O szałowym biustonoszu, który kupiła w Twilficie za siedemdziesiąt pięć koron. Że latem za gorąco na perukę i trzeba codziennie układać włosy i tak dalej.

Martin Beck pomyślał, że tego wieczoru Edvardsson niewiele przeczytał.

– Czy inni mężczyźni też rozmawiali o interesach?

– Niewiele. Ten czwarty, to znaczy nie-Duńczyk ani ten najmłodszy, wspomniał coś o tym, że przed kolacją mieli jakieś zebranie. Nie toczyli żadnych dysput na wyższym poziomie. Na przykład długo zajmowali się krawatem dyrektora Palmgrena, którego niestety nie widziałem, ponieważ Palmgren siedział plecami do mnie. Musiał być wystrzałowy, bo wszyscy się nim zachwycali. Palmgren powiedział, że kupił go za dziewięćdziesiąt pięć franków na Polach Elizejskich w Paryżu. A ten czwarty wspomniał o problemie, który spędza mu sen z powiek. Mianowicie jego córka związała się z Murzynem. Palmgren poradził mu, żeby wysłał ją do Szwajcarii, gdzie Murzyni to rzadkość.

Edvardsson wstał, wyniósł puste butelki do kuchenki i wrócił z dwiema pełnymi.

Oszronione, wyglądały bardzo kusząco.

– No tak – podjął Edvardsson. – Tyle z grubsza zapamiętałem z ich rozmów przy stole. Nie na wiele się to zda, prawda?

– Prawda – przyznał Martin Beck. – Co pan właściwie wie o Palmgrenie?

– Niezbyt dużo. Mieszkał w jednej z największych i najstarszych arystokratycznych willi pod Limhamn. Zarabiał masę forsy i masę wydawał, między innymi na żonę i chałupę. – Edvarsson umilkł na chwilę. – A co pan wie o Palmgrenie?

– Niewiele więcej.

– Jeśli policja wie o takich typach tyle co ja, to niech Bóg ma nas w swojej opiece – skonstatował Edvardsson i pociągnął ze szklanki.

– Palmgren akurat wygłaszał jakąś mowę, kiedy do niego strzelono. Czy tak?

– Owszem. To pamiętam. Wstał i zaczął truć. Wszystkich powitał, podziękował za owocne wysiłki i dokonania, oddał hołd damom, puszył się i szpanował. Pewnie miał wprawę, bo wyglądało to niesamowicie serdecznie. Obsługa się usunęła, żeby nie przeszkadzać, wyłączono muzykę. Kelnerów jakby wymiotło, musiałem się zadowolić jedną whisky. Naprawdę pan nie wie, czym się zajmował Palmgren, czy policja trzyma to w tajemnicy?