Выбрать главу

Faktem jest, że wypowiedzi te dotarły do uszu Morta w mówionym klatchiańskim, ze wszystkimi melodyjnymi kadencjami i subtelnymi dychtongami języka tak starożytnego i wyrafinowanego, że miał piętnaście określeń skrytobójstwa, zanim jeszcze w reszcie świata zyskał uznanie pomysł walenia się po głowach kamieniami. W mózgu chłopca jednak słowa pojawiły się wyraźne i zrozumiałe jak mowa jego matki.

— Nie jestem demonem! — zaprotestował. — Jestem człowiekiem!

Urwał zaszokowany, kiedy w jego ustach zabrzmiał czysty klatchiański.

— Jesteś złodziejem? — spytał ojciec. — Mordercą? Skoro tak się zakradłeś, to może nawet… poborcą podatkowym?

Jego dłoń wsunęła się pod stół i wyłoniła znowu, dzierżąc tasak wyostrzony do grubości papieru. Kobieta krzyknęła, upuściła talerz i przytuliła najmłodsze dziecko.

Mort spojrzał, jak ostrze zatacza kręgi, i zrezygnował.

— Przynoszę wam pozdrowienia z najgłębszych kręgów piekła -zaryzykował.

Zmiana była natychmiastowa. Tasak zniknął, a wszyscy obecni uśmiechnęli się szeroko.

— Odwiedziny demona przyniosą nam powodzenie — rozpromienił się ojciec. — Jakie jest twoje życzenie, ohydne nasienie z lędźwi Offlera?

— Słuchani? — nie zrozumiał Mort.

— Demon przynosi błogosławieństwo i szczęście temu, kto mu pomoże — wyjaśnił gospodarz. — W czym mogę ci służyć, cuchnący psi oddechu z piekielnych otchłani?

— Nie jestem specjalnie głodny. Ale gdybyś wiedział, gdzie można kupić szybkiego konia, mógłbym dotrzeć do Sto Lat przed zachodem słońca.

Mężczyzna uśmiechnął się i pokłonił.

— Znam właśnie takie miejsce, cuchnąca wydalino jelit Czy zechcesz udać się ze mną?

Mort pospieszył za nim. Przodek obserwował ich krytycznie, rytmicznie poruszając szczękami.

— Coś takiego nazywa się tutaj demonem? — mruknął. — Niech Offler sprowadzi zgniliznę na tę krainę wilgoci. Nawet demony mają tu trzeciorzędne. Do pięt nie dorastają tym, jakie bywały w Starym Kraju.

Żona umieściła miseczkę ryżu w złożonych, środkowych rękach posągu Offlera (jedzenie zniknie do rana) i cofnęła się.

— Mąż opowiadał, że w zeszłym miesiącu w Ogrodach Curry obsługiwał istotę, której nie było — oznajmiła. — Był poruszony.

Gospodarz wrócił po dziesięciu minutach i w posępnej ciszy wysypał na stół niewielki stosik złotych monet. Przedstawiały sobą bogactwo wystarczające na zakup sporej części miasta.

— Miał ich cały worek — oznajmił.

Przez dłuższą chwilę rodzina przypatrywała się pieniądzom. Żona westchnęła.

— Bogactwo sprowadza wiele kłopotów — stwierdziła. — Co teraz zrobimy?

— Wracamy do Klatchu — odparł stanowczo mąż. — Tam nasze dzieci będą dorastać wierne wspaniałej tradycji naszej starożytnej rasy. Tam mężczyźni nie muszą pracować dla złych panów jako kelnerzy, ale mogą chodzić dumnie wyprostowani. I musimy wyjechać natychmiast, wonny kwiecie daktylowej palmy.

— Dlaczego tak prędko, o ciężko zapracowany synu pustyni?

— Ponieważ — wyjaśnił mężczyzna — właśnie sprzedałem najlepszego wyścigowego konia Patrycjusza.

* * *

Koń nie był tak piękny ani tak szybki jak Pimpuś, ale bez wysiłku pokonywał kolejne mile i z łatwością pozostawił za sobą kilku konnych strażników, którym z jakichś powodów bardzo zależało na rozmowie z Mortem. Po chwili zniknęły w oddali ubogie przedmieścia Morpork, a droga wiodła przez żyzne czarnoziemy równiny Sto. Równina ta powstała w wyniku regularnych wylewów wielkiej, powolnej Ankh, przynoszącej krainie dobrobyt, bezpieczeństwo i chroniczny artretyzm.

Kraina ta była również niewyobrażalnie nudna. Kiedy światło dnia ze srebrzystego stawało się złociste, Mort galopował przez płaski, posępny krajobraz, od horyzontu po horyzont poszatkowany polami i zagonami kapusty. O kapuście wiele da się powiedzieć. Godzinami można się rozwodzić nad jej wysoką zawartością witamin, istotnych dawkach żelaza, o cennym błonniku i godnej podziwu wartości odżywczej. Jednak w dużej masie z pewnością czegoś jej brakuje. Mimo smakowej i moralnej przewagi nad — powiedzmy — żonkilami, kapusta nigdy nie stała się natchnieniem dla muzy poezji. Chyba że poeta był głodny, oczywiście. Sto Lat leżało w odległości zaledwie dwudziestu mil od stolicy, jednak wydawało się, że to raczej dwa tysiące.

U bram Sto Lat stali gwardziści, choć w porównaniu z tymi, którzy patrolowali Ankh-Morpork, wydawali się zagubionymi amatorami. Kiedy Mort mijał ich truchtem, któryś z pewną nieśmiałością kazał mu się zatrzymać pytając, kto idzie.

— Niestety, nie mogę stanąć — odparł chłopiec.

Gwardzista był nowy w tym fachu i dość gorliwy. Strażowanie okazało się czymś innym, niż się spodziewał. Nie po to zgłosił się na ochotnika, żeby cały dzień stać przy bramie w kolczudze i z toporem na długiej tyce; oczekiwał przygody, wyzwania i munduru, który nie rdzewieje na deszczu.

Wystąpił na drogę, gotów bronić grodu przed ludźmi, którzy nie respektują poleceń wydanych przez uprawnione służby miejskie.

Mort przyjrzał się ostrzu halabardy zawieszonemu o kilka cali od swojej twarzy. Zaczynał mieć już tego wszystkiego dosyć.

— Z drugiej strony- powiedział spokojnie — co byś powiedział, gdybym podarował ci w prezencie tego całkiem przyzwoitego konia?

Bez trudu znalazł bramę zamku. Tam także stali gwardziści, mieli kusze i o wiele mniej optymistyczne poglądy na życie, zresztą Mortowi skończyły się już konie. Pokręcił się przed wejściem, aż zaczęli obdarzać go nieco nadmierną uwagą. Wtedy powlókł się smętnie przez labirynt ulic małego miasteczka. Było mu trochę głupio.

Po tylu przejściach, po całych milach kapuścianych główek i z siedzeniem, które wydawało mu się teraz klocem drewna, nie wiedział właściwie nawet, po co tu przyjechał. No owszem, zobaczyła go, kiedy był niewidzialny. Czy miało to jakieś znaczenie? Pewnie nie. Tyle że ciągle widział jej twarz i błysk nadziei w oczach. Chciał ją zapewnić, że wszystko będzie dobrze. Opowiedzieć o sobie i o tym, kim chciałby zostać. Dowiedzieć się, gdzie jest jej pokój w zamku i przez całą noc patrzeć w okno, dopóki nie zgaśnie światło. I tak dalej.

Trochę później kowal, który miał warsztat w jednej z wąskich uliczek przylegających do zamkowego muru, podniósł głowę znad kowadła i zobaczył młodego, dość chudego człowieka. Zaczerwieniony młodzieniec wyraźnie usiłował przejść przez ścianę.

Jeszcze później ten sam młody człowiek z kilkoma powierzchownymi zadrapaniami na głowie zjawił się w jednej z miejskich tawern. Zapytał o drogę do najbliższego maga.

Znów upłynęło trochę czasu i Mort pojawił się przed odrapanym domem. Poczerniała mosiężna płytka głosiła, że mieszka tu Igneous Cutwell, doktor nauk magicznych (Niewidoczny Uniwersytet), Mistrz Nieskończonościy, Ośwyecony, Mag Xiążąt, Strażnik Śwyętych Portalyj, jeśli nieobecny, proszę zostawić pocztę u pani Nugent, dom obok.

Należycie poruszony i z mocno bijącym sercem Mort uniósł ciężką kołatkę w kształcie obrzydliwego gargulca z solidnym żelaznym pierścieniem w pysku. Zastukał dwa razy.

Z wnętrza dobiegły nerwowe odgłosy, jakie w mniej godnym domostwie mogłyby sugerować, powiedzmy, że ktoś upycha w zlewie brudne talerze i nerwowo sprząta pranie.

W końcu drzwi otworzyły się, powoli i tajemniczo.

— Fofinieneś udafać, że jesteś fod frażenieł — odezwała się kołatka uprzejmie, choć z powodu pierścienia trochę niewyraźnie. — Użyfa fielokrążkóf i kafałka sznurka. Nie radzi sobie z zaklęciałi otfierania.