Выбрать главу

Mort spojrzał na wyszczerzony metalowy pysk. Pracuję dla szkieletu, który umie przechodzić przez ściany, powiedział sobie. Czy coś jeszcze może mnie zaskoczyć?

— Dziękuję — mruknął.

— Nie ła za co. Fytrzyj futy f słołiankę. Szczotka ła dzisiaj folne.

Przestronne, niskie pomieszczenie za drzwiami było mroczne, posępne i pachniało głównie kadzidłem, ale też trochę gotowaną kapustą, nie praną bielizną i ogólnie człowiekiem, który ma zwyczaj rzucać skarpetkami o ścianę, a potem nosić te, które się nie przykleją. Na stole stała kryształowa kula z wyraźnym pęknięciem, astrolabium, w którym brakowało kilku części, na podłodze wymalowano odrobinę nierówny oktogram, a z sufitu zwisał wypchany aligator. Wypchany aligator to absolutnie niezbędne wyposażenie każdego przyzwoitego warsztatu maga. Ten tutaj wyglądał, jakby nie był z tego zadowolony.

Zasłona z paciorków rozsunęła się pchnięta dramatycznym gestem ręki i odsłoniła zakapturzoną postać.

— Szczęśliwe konstelacje rozjaśniają godzinę naszego spotkania! -obwieściła.

— A które? — zainteresował się Mort Zapadła nagła, niepewna cisza.

— Słucham?

— Które konkretnie konstelacje?

— Te szczęśliwe — odpowiedziała z wahaniem postać. Po czym huknęła z nową siłą: — Dlaczego zakłócasz spokój Igneousa Cutwella, Strażnika Ośmiu Kluczy, Wędrowca po Piekielnych Wymiarach, Najwyższego Maga…

— Przepraszam — wtrącił Mort. — Naprawdę?

— Co naprawdę?

— Naprawdę jesteś Strażnikiem czegoś tam, Najwyższym Strażnikiem jak mu tam Świętych Piekieł?

Cutwell z irytacją zrzucił kaptur. Zamiast mistyka z siwą brodą, jakiego się spodziewał, Mort zobaczył krągłą, pucołowatą twarz, różową i białą jak zapiekanka z szynką, którą zresztą przypominała także pod innymi względami. Na przykład, jak zwykle zapiekanki, nie miała brody, i jak zapiekanki sprawiała sympatyczne wrażenie.

— W sensie metaforycznym — mruknął mag.

— Co to znaczy?

— No więc… To znaczy, że nie.

— Ale powiedziałeś…

— To była reklama — wyjaśnił Cutwell. — Rodzaj magii, którą właśnie studiuję. A czego ty właściwie chcesz? — Uśmiechnął się domyślnie. — Napój miłosny, co? Coś, co zachęci młode damy.

— Czy można przechodzić przez ściany? — spytał zrozpaczony Mort. Cutwell znieruchomiał z ręką wyciągniętą w stronę butelki pełnej gęstego płynu.

— Używając czarów?

— Ee… nie, chyba nie.

— W takim razie wybieraj bardzo cienkie ściany. A jeszcze lepiej: korzystaj z drzwi. Polecam ci tamte, jeśli przyszedłeś tu, żeby zajmować mi czas.

Mort z lekkim wahaniem położył na stole sakiewkę złotych monet Mag zerknął na nie, z jego gardła wydobyło się ciche jęknięcie, po czym wyciągnął rękę. Mort błyskawicznie złapał go za nadgarstek.

— Przechodziłem przez ściany — oznajmił powoli i stanowczo.

— Oczywiście, oczywiście — wybełkotał Cutwell. Nie odrywał wzroku od sakiewki. Kciukiem wydłubał z butelki korek i z roztargnieniem łyknął niebieskiej cieczy.

— Tylko że kiedy poprzednio to robiłem, nie zwracałem uwagi na to, że mogę, nie wiedziałem, że w ogóle przechodzę i nie pamiętam, jak mi się to udało. A chcę dokonać tego znowu.

— Po co?

— Bo gdybym umiał przechodzić przez ściany, mógłbym zrobić wszystko.

— Bardzo głębokie — ocenił Cutwell. — Filozoficzne. A jak brzmi imię tej młodej damy za murem?

— To… — Mort przełknął ślinę. — Nie wiem, jak ma na imię. Nie wiem nawet, czy jest tam jakaś dziewczyna. Nie powiedziałem, że jest.

— No tak… — mruknął Cutwell. Pociągnął z butelki ł wzdrygnął się. — Świetnie. Jak przechodzić przez ściany? Podejmę studia. Ale to może być kosztowne.

Mort wolno przysunął sobie sakiewkę i wyjął małą złotą monetę.

— Zaliczka — powiedział.

Cutwell podniósł monetę, jakby się bał, że zniknie z trzaskiem albo wyparuje. Przyjrzał się jej uważnie.

— Nigdy jeszcze nie widziałem takich pieniędzy — oświadczył oskarżycielskim tonem. — Co to za pismo z zawijasami?

— Ale to złoto, prawda? To znaczy… Oczywiście, jeśli nie chcesz…

— Pewnie, to złoto — przerwał mu nerwowo mag. — Złoto aż miło. Zastanawiałem się tylko skąd pochodzi.

— Nie uwierzyłbyś — zapewnił go chłopiec. — O której tu jest zachód słońca?

— Na ogół udaje się nam wcisnąć go między dniem a nocą. — Cutwell nadal wpatrywał się w monetę i małymi łyczkami popijał zawartość butelki. — Mniej więcej teraz.

Mort zerknął przez okno. Na ulicy zapadał już zmierzch.

— Jeszcze wrócę — obiecał i skoczył do drzwi.

Słyszał, że mag woła coś za nim, ale pędził już na złamanie karku w stronę wylotu zaułka.

Ogarnęła go panika. Śmierć czeka na niego czterdzieści mil stąd. Będzie awantura. Będzie straszliwa…

A… JESTEŚ, CHŁOPCZE.

Znajoma postać wysunęła się z ciżby otaczającej stragan z węgorzami w galarecie. Trzymała w dłoni talerz małży.

OCET JEST WYJĄTKOWO PIKANTNY. CZĘSTUJ SIĘ.

Oczywiście, był czterdzieści mil stąd, ale to nie wyklucza faktu, że mógł być również tutaj…

W swoim zaniedbanym pokoju Cutwell raz po raz obracał w palcach złotą monetę. Mruczał pod nosem „ściany” i pociągał z butelki.

Zdawało się, że dopiero kiedy ją opróżnił, uświadomił sobie, co właściwie robi. Wzrok zogniskował się na etykiecie i poprzez różową mgłę mag odczytał: „Napóy miłosny y wigoru dodayący Babci Weatherwax. Ledwie yedną łyżeczkę przed snem, a y to małą”.

* * *

— Zupełnie sam? — zdziwił się Mort.

OCZYWIŚCIE. MAM DO CIEBIE CAŁKOWITE ZAUFANIE.

— Naprawdę?

Propozycja usunęła z umysłu Morta wszelkie inne myśli. Z niejakim zdumieniem odkrył, że niespecjalnie się obawia. W ciągu ostatniego tygodnia widział sporo zgonów. Możliwość późniejszej pogawędki z ofiarą sprawiała, że nie wzbudzały w nim już grozy. Ofiary zwykle przyjmowały to wydarzenie z ulgą, jedna czy dwie z irytacją, ale wszyscy chętnie wysłuchiwali kilku ciepłych słów.

JAK MYŚLISZ, PORADZISZ SOBIE?

— Chyba tak, proszę pana. Myślę, że tak.

GODNY POCHWAŁY ENTUZJAZM. ZOSTAWIŁEM PIMPUSIA PRZY POIDLE ZA ROGIEM. KIEDYSKOŃCZYSZ, ZABIERZ GO PROSTO DO DOMU.

— Pan tu zostanie?

Śmierć rozejrzał się po ulicy. Oczodoły mu rozbłysły.

POMYŚLAŁEM, ŻE PRZEJDĘ SIĘ TROCHĘ, oznajmił tajemniczo. OSTATNIO NIE CZUŁEM SIĘ NAJLEPIEJ. PRZYDA MI SIĘ TROCHĘ ŚWIEŻEGO POWIETRZA.

Nagle jakby coś sobie przypomniał, sięgnął w niezbadane mroki swej szaty i wyjął trzy klepsydry.

SAME PROSTE PRZYPADKI, rzucił. BAW SIĘ DOBRZE.

Odwrócił się i odszedł nucąc pod nosem.

— Aha. Dziękuję.

Mort obejrzał klepsydry pod światło. Zauważył, że w jednej zostały ostatnie ziarna piasku.

— To znaczy, że ja teraz wszystkim rządzę? — zapytał jeszcze, ale Śmierć zniknął już za rogiem.

Pimpuś poznał go i przywitał cichym rżeniem. Serce Morta biło mocno z przejęcia i poczucia odpowiedzialności. Palce automatycznie wyjęły kosę z pochwy, ustawiły i umocowały ostrze, lśniące stalowobłękitnie i rozcinające światło gwiazd niczym salami. Chłopiec dosiadł konia i skrzywił się lekko, na nowo czując otarcia od siodła. Ale w siodle Pimpusia siedziało się jak na poduszce. Po chwili, odurzony swoją ważnością, wyjął z juków podróżny płaszcz Śmierci, zarzucił sobie na ramiona i spiął srebrną klamrą.