Выбрать главу

Słuchali.

Pewne kłopoty powodował fakt, że słyszeli nie tylko subtelne echa pierwszych słów, ale też każdy powstający na Dysku dźwięk. Aby rozpoznać brzmienie Słów, musieli się uczyć odróżniać wszelkie inne odgłosy. Wymagało to specyficznego talentu; nowicjuszy przyjmowano do nauki, jeśli po samym brzęku z odległości pięciuset sążni potrafili odgadnąć, na którą stronę upadła rzucona moneta. Uczeń mógł wstąpić do zakonu dopiero wtedy, kiedy umiał stwierdzić, jakiego była koloru.

I chociaż Świątobliwi Słuchacze żyli na takim pustkowiu, wielu ludzi wstępowało na długą i niebezpieczną ścieżkę wiodącą do ich świątyni, przemierzało mroźne, pełne trolli krainy, przekraczało bystre, lodowate rzeki, wspinało się na strome szczyty, wędrowało przez niegościnną tundrę, by wreszcie pokonać wąskie stopnie prowadzące do ukrytej doliny i z otwartym sercem szukać tajemnic istnienia.

A mnisi witali ich słowami:

— Nie można tam trochę ciszej?

Pimpuś jak biała smuga przemknął nad czubkami gór i wylądował na śnieżnej pustce dziedzińca. W wielobarwnym blasku niebios sprawiał wrażenie widma. Mort zeskoczył z siodła i pognał przez puste krużganki do komnaty, gdzie osiemdziesiąty ósmy opat leżał na łożu śmierci, otoczony wiernymi uczniami.

Kroki Morta dudniły głośno, gdy pędził po mozaikowej posadzce. Sami mnisi nosili wełniane kapcie.

Dotarł do łoża i oparł się na kosie, z wysiłkiem łapiąc oddech.

Opat, niski i całkiem łysy, mający na twarzy więcej zmarszczek niż torba suszonych śliwek, otworzył oczy.

— Spóźniłeś się — szepnął i umarł.

Mort przełknął ślinę, z trudem nabrał tchu i szerokim łukiem ciął kosą. Mimo wszystko trafił jak należy; opat usiadł, zostawiając za sobą ciało.

— Ani chwili za wcześnie — stwierdził głosem, który jedynie Mort mógł usłyszeć. — Zaczynałem się martwić.

— Już w porządku? — upewnił się Mort. — Muszę się spieszyć… Opat wstał z łoża i podszedł do Morta, mijając rzędy zrozpaczonych wyznawców.

— Nie ponaglaj — powiedział. — Tak lubię te rozmowy. Gdzie się podział ten co zawsze?

— Ten co zawsze? — Mort nie zrozumiał.

— Taki wysoki. Czarny płaszcz. Trochę nie dojada, sądząc po wyglądzie.

— Ten co zawsze? Ma pan na myśli Śmierć?

— Właśnie — zgodził się przyjaźnie opat. Mort rozdziawił usta.

— Często pan umiera? — wykrztusił w końcu.

— Owszem, dość często. Oczywiście, kiedy już człowiek złapie, o co w tym chodzi, reszta jest kwestią praktyki.

— Naprawdę?

— Musimy ruszać — przypomniał opat. Mort gwałtownie zamknął usta.

— To samo chciałem powiedzieć — mruknął.

— Gdybyś mógł mnie wysadzić za doliną… — ciągnął łagodnie mnich.

Wyminął Morta i skierował się na dziedziniec. Chłopiec stał przez chwilę ze spuszczoną głową, po czym puścił się za nim biegiem, choć wiedział, że jest to zachowanie całkowicie niepoważne i nieprofesjonalne.

— Proszę posłuchać… — zaczął.

— Tamten miał konia imieniem Pimpuś, o ile sobie przypominam — rzekł uprzejmie opat. — Przejąłeś od niego tę trasę?

— Trasę? — Mort nic już nie rozumiał.

— Czy cokolwiek. Wybacz, chłopcze, ale właściwie nie wiem, jak to wszystko jest zorganizowane.

— Mort — poprawił Mort odruchowo. — Myślę, że powinien pan pojechać ze mną, proszę pana. Jeśli nie ma pan nic przeciw temu — dodał tonem, który, miał nadzieję, zabrzmiał stanowczo i godnie.

Mnich obejrzał się i uśmiechnął łagodnie.

— Chciałbym — westchnął. — Może kiedyś. Ale teraz, gdybyś mógł mnie podrzucić do najbliższej wioski… Mam wrażenie, że właśnie zostaję tam poczęty.

— Poczęty? Przecież dopiero co pan umarł!

— Tak, ale widzisz, mam coś w rodzaju biletu okresowego — wyjaśnił opat.

Wprawdzie bardzo powoli, ale Mort zaczynał jednak coś pojmować.

— Aha — powiedział. — Czytałem o tym. Reinkarnacja, prawda?

— To właśnie to słowo. Jak dotąd pięćdziesiąt trzy razy. Może pięćdziesiąt cztery.

Gdy się zbliżyli, Pimpuś podniósł łeb i parsknął przyjaźnie, widząc znajomego. Opat poklepał go po pysku. Mort wskoczył na siodło i pomógł opatowi usadowić się z tyłu.

— To musi być ciekawe — powiedział, gdy Pimpuś wznosił się i oddalał od świątyni.

W bezwzględnej skali towarzyskich rozmów ten komentarz musiałby zyskać całkiem sporo m minus, ale nic lepszego nie przyszło Mortowi do głowy.

— Nie, wcale nie musi. Tak ci się wydaje, ponieważ sądzisz, że pamiętam wszystkie swoje wcielenia. Ale to naturalnie niemożliwe. Przynajmniej nie za życia.

— O tym nie pomyślałem — przyznał chłopiec.

— Wyobraź sobie: pięćdziesiąt razy odzwyczajać się od pieluch.

— Rzeczywiście, nie ma czego zazdrościć.

— Słuszna uwaga. Gdybym mógł przeżyć życie normalnie, nigdy bym się nie reinkarnował. Ale właśnie kiedy zaczynam już łapać, o co chodzi, przychodzą chłopcy ze świątyni i szukają chłopczyka poczętego w godzinie śmierci starego opata. Nie grzeszą wyobraźnią. Zatrzymaj się na chwilę.

Mort spojrzał w dół.

— Jesteśmy w powietrzu — zauważył niepewnie.

— To nie potrwa długo.

Opat zsunął się z grzbietu Pimpusia, przeszedł w powietrzu kilka kroków i wrzasnął głośno. Krzyk zdawał się trwać bardzo długo. Potem opat wsiadł z powrotem.

— Nie masz pojęcia, od jak dawna o tym marzyłem — oświadczył.

Mała wioska rozłożyła się na drugim końcu doliny, kilka mil od świątyni. Pełniła funkcję centrum usługowego. Z góry wyglądała jak przypadkowe skupisko niedużych, ale niemal całkowicie dźwiękoszczelnych chat.

— Gdziekolwiek — rzucił opat.

Mort zostawił go kilka cali nad śniegiem w miejscu, gdzie chaty stały najgęściej.

— Mam nadzieję, że kolejne życie będzie lepsze od poprzedniego — powiedział.

— Trzeba mieć nadzieję. — Opat wzruszył ramionami. — W każdym razie czeka mnie dziewięć miesięcy spokoju. Sceneria nie jest najciekawsza, ale przynajmniej ciepło.

— No to do widzenia. Muszę pędzić.

— Do zobaczenia — zawołał ze smutkiem opat i odwrócił się.

Płomienie Zorzy Osiowej wciąż rzucały swój migotliwy blask na krainę. Mort westchnął i sięgnął po trzecią klepsydrę.

Pojemnik był srebrny, ozdobiony małymi koronami. Piasku już prawie nie zostało.

Czując, że noc wszystko już rzuciła przeciw niemu i gorzej być nie może, przekręcił ostrożnie klepsydrę, by spojrzeć na wyryte imię…

* * *

Księżniczka Keli ocknęła się.

Obudził ją dźwięk… Jakby był tu ktoś, kto nie wydaje żadnego dźwięku. Nie warto wspominać o materacach i ziarnkach grochu — zwykły dobór naturalny doprowadził do tego, że w królewskich rodzinach najdłużej przeżywali ci, którzy potrafili w ciemności rozpoznać mordercę po dźwięku, którego sprytnie nie wydawał. W kręgach dworskich zawsze znalazła się osoba, która chętnie potraktowałaby nożem następcę tronu.