Выбрать главу

Mort usiadł na skraju łóżka i ukrył twarz w dłoniach.

— Ja wiem, jak może umierać królowa — wymruczał. — Tak samo jak wszyscy inni ludzie. A niektórzy z nas woleliby, żeby do tego nie doszło.

— Przepraszam, chciałbym obejrzeć tę kuszę — wtrącił konwersacyjnym tonem Cutwell i sięgnął pomiędzy nich. — Nie zwracajcie na mnie uwagi.

— Dumnie wyruszę na spotkanie mego przeznaczenia — oznajmiła Keli, ale w jej głosie zadrżała leciutka nutka niepewności.

— Nie, wcale nie wyruszysz. To znaczy… Wiem, co mówię. Możesz mi wierzyć. Nie ma w tym żadnej dumy. Po prostu umierasz.

— Tak, ale rzecz w tym, jak się to robi. Zginę szlachetnie jak królowa Ezeriel.

Mort zmarszczył czoło. Historia była dla niego zamkniętą księgą.

— A kto to taki?

— Żyła w Ktachu, miała licznych kochanków i usiadła na wężu — poinformował Cutwell, który właśnie naciągał kuszę.

— Chciała tego! Była nieszczęśliwa w miłości!

— Pamiętam tylko, że kąpała się w oślim mleku. Zabawna rzecz ta historia… — Cutwell zadumał się. — Zostajesz królową, rządzisz przez trzydzieści lat, ustanawiasz prawa, wypowiadasz wojny, a jedyne, co o tobie pamiętają, to że pachniałaś jak jogurt i że wąż ugryzł cię w…

— Była moją odległą przodkinią! — warknęła Keli. — Nie życzę sobie wysłuchiwać o niej takich insynuacji!

— Może się uspokoicie oboje i wysłuchacie mnie! — krzyknął Mort.

Cisza opadła jak całun.

Wtedy Cutwell wymierzył starannie i strzelił Mortowi w plecy.

* * *

Noc porzuciła swe pierwsze ofiary i sunęła dalej. Nawet najbardziej szalone przyjęcia dobiegły końca, a goście człapali do swoich, albo może jakichś innych łóżek. Pozbywszy się tych współpodróżnych, zwykłych ludzi dnia, którzy zbłądzili i opuścili znajomy grunt, prawdziwe istoty nocy wzięły się do poważnych interesów. Nie różniły się one specjalnie od zwykłych interesów, prowadzonych za dnia w Ankh-Morpork. Tyle że noże były bardziej widoczne, a ludzie nie uśmiechali się tak często.

Na Mrokach panowała cisza, przerywana tylko umówionymi gwizdami złodziei i miękkimi stąpaniami dziesiątków ludzi w czujnym milczeniu pilnujących własnych spraw.

A w Szynkowym Zaułku słynna gra w pływające śmiecie Kulawego Wa właśnie się rozkręcała. Kilkanaście zakapturzonych postaci uklękło lub przykucnęło wokół niewielkiego kręgu ubitej ziemi, gdzie trzy ośmiościenne kostki Wa podskakiwały i udzielały swych fałszywych lekcji zasad statystyki i prawdopodobieństwa.

— Trzy!

— Na Io, Oczy Tuphala!

— Dostał cię, Hummok! Ten facet wie, co się robi z kośćmi!

TO WRODZONY TALENT.

Hummok M’Guk był małym człowieczkiem o płaskiej twarzy. Pochodził z któregoś z osiowych szczepów, a jego talent do kości znano wszędzie, gdzie tylko dwóch ludzi zbierało się, by oskubać trzeciego. Teraz podniósł kostki i przyjrzał im się gniewnie. Bezgłośnie przeklął Wa, którego talenty były równie słynne wśród specjalistów, ale teraz najwyraźniej go zawiodły. Hummok życzył też przedwczesnej i bolesnej śmierci widmowemu graczowi siedzącemu naprzeciwko. Dopiero wtedy rzucił kości w błoto.

— Dwadzieścia jeden! Dobrze!

Wa zebrał kostki i wręczył je obcemu. Kiedy zerknął na Hummoka, jedno oko mrugnęło leciuteńko. Hummok był pełen podziwu — ledwie zauważył błyskawiczny ruch niepozornych, pokrzywionych palców Wa… a przecież czekał na to.

Kostki posępnie zagrzechotały w dłoni obcego, wyfrunęły powolnym łukiem i znieruchomiały. Dwadzieścia cztery kropki spoglądały ku gwiazdom.

Kilku co sprytniejszych widzów w tłumie zaczęło odsuwać się od przybysza, ponieważ takie szczęście może być bardzo pechowe przy grze w pływające śmiecie u Kulawego Wa.

Palce Wa zamknęły się na kostkach z dźwiękiem przypominającym szczęk odwodzonego kurka.

— Same ósemki — tchnął. — Takie szczęście nie jest rzeczą zwyczajną.

Reszta widzów wyparowała niczym rosa. Pozostało tylko kilku solidnie zbudowanych mężczyzn o mało sympatycznym wyglądzie. Gdyby Wa kiedykolwiek zapłacił podatek, znaleźliby się w jego formularzu jako Sprzęt Ogrodniczy Niezbędny do Prowadzenia Interesów.

— A może to wcale nie szczęście? — dodał Kulawy Wa. — Może to czary?

BARDZO BY MNIE TO URAZIŁO.

— Mieliśmy tu kiedyś maga, który próbował się wzbogacić — oświadczył Wa. — Jakoś nie mogę sobie przypomnieć, co się z nim stało. Chłopcy?

— Pogadaliśmy z nim poważnie…

— …i zostawiliśmy go w Świńskim Pasażu…

— …i w Miodowej Alei…

— …i jeszcze w paru innych miejscach, których nie pamiętam.

Obcy powstał. Chłopcy otoczyli go zwartym kręgiem.

TO NIEPOTRZEBNE. SZUKAM JEDYNIE WIEDZY. JAKĄ PRZYJEMNOŚĆ ZNAJDUJĄ LUDZIE W ZWYKŁYM WIELOKROTNYM APLIKOWANIU PRAW PRZYPADKU?

— Przypadek nie ma tu nic do rzeczy. Przyjrzyjcie mu się, chłopcy.

Wydarzeń, jakie potem nastąpiły, nie oglądał nikt prócz zdziczałego kocura, jednego z tysięcy w mieście, który przechodził zaułkiem w drodze na schadzkę. Zatrzymał się jednak i spojrzał z zainteresowaniem.

Chłopcy zastygli z rękami wzniesionymi do ciosu. Otoczyła ich boleśnie fioletowa jasność. Obcy zrzucił kaptur, podniósł kostki i wcisnął je w bezwładną dłoń Wa. Mężczyzna na przemian otwierał i zamykał usta, zaś oczy bezskutecznie usiłowały nie widzieć tego, co stało przed nim. I szczerzyło zęby.

RZUCAJ.

Wa zdołał jakoś zerknąć na swoją dłoń.

— Jaka jest stawka? — wyszeptał.

JEŚLI WYGRASZ, POWSTRZYMASZ SIĘ OD SWOICH ŚMIESZNYCH PRÓB SUGEROWANIA, ŻE PRZYPADEK RZĄDZI SPRAWAMI LUDZI.

— Tak. Tak. A… A jeśli przegram?

POŻAŁUJESZ, ŻE NIE WYGRAŁEŚ.

Wa spróbował przełknąć ślinę, ale gardło miał suche jak popiół.

— Wiem, że zabiłem wielu ludzi…

DWUDZIESTU TRZECH, LICZĄC DOKŁADNIE.

— Czy już za późno na wyznanie, że bardzo mi przykro?

TAKIE RZECZY MNIE NIE INTERESUJĄ. A TERAZ RZUCAJ.

Wa zamknął oczy i wypuścił kości na ziemię — zbyt przerażony, by próbować specjalnego zagrania z podrzutem i podcięciem. Nie otwierał oczu.

ÓSEMKI. SAM WIDZISZ, TO NIE BYŁO TRUDNE. PRAWDA?

Wa zemdlał.

Śmierć wzruszył ramionami i odszedł. Przystanął tylko na moment, żeby podrapać za uszami dzikiego kota, który przypadkiem tędy przechodził. Mruczał coś pod nosem. Nie wiedział, co się z nim dzieje, ale bardzo mu się to podobało.

* * *

— Skąd wiedziałeś, że się uda? Cutwell bezradnie rozłożył ręce.

— Nie wiedziałem — przyznał. — Ale pomyślałem: co mam do stracenia? — cofnął się.

— Ty? Co ty masz do stracenia? — wrzasnął Mort. Tupnął gniewnie i wyrwał bełt z filara łoża księżniczki.

— Nie chcesz chyba powiedzieć, że to przeze mnie przeleciało? — zapytał.

— Uważnie patrzyłem — zapewnił Cutwell.

— Ja też widziałam — wtrąciła Keli. — To było straszne. Strzała wyleciała z miejsca, gdzie masz serce.

— A ja widziałem, jak przeszedłeś przez marmurową kolumnę — dodał mag.

— A ja jak wjechałeś przez okno.

— Tak, ale wtedy byłem na służbie! — Mort zamachał rękami. — To co innego. Nie zdarza się codziennie. A w dodatku… Urwał.

— Co tak na mnie patrzycie? — zapytał. — Tak samo jak w tej gospodzie dziś wieczorem. Co się stało?