Mort usiadł na skraju łóżka i ukrył twarz w dłoniach.
— Ja wiem, jak może umierać królowa — wymruczał. — Tak samo jak wszyscy inni ludzie. A niektórzy z nas woleliby, żeby do tego nie doszło.
— Przepraszam, chciałbym obejrzeć tę kuszę — wtrącił konwersacyjnym tonem Cutwell i sięgnął pomiędzy nich. — Nie zwracajcie na mnie uwagi.
— Dumnie wyruszę na spotkanie mego przeznaczenia — oznajmiła Keli, ale w jej głosie zadrżała leciutka nutka niepewności.
— Nie, wcale nie wyruszysz. To znaczy… Wiem, co mówię. Możesz mi wierzyć. Nie ma w tym żadnej dumy. Po prostu umierasz.
— Tak, ale rzecz w tym, jak się to robi. Zginę szlachetnie jak królowa Ezeriel.
Mort zmarszczył czoło. Historia była dla niego zamkniętą księgą.
— A kto to taki?
— Żyła w Ktachu, miała licznych kochanków i usiadła na wężu — poinformował Cutwell, który właśnie naciągał kuszę.
— Chciała tego! Była nieszczęśliwa w miłości!
— Pamiętam tylko, że kąpała się w oślim mleku. Zabawna rzecz ta historia… — Cutwell zadumał się. — Zostajesz królową, rządzisz przez trzydzieści lat, ustanawiasz prawa, wypowiadasz wojny, a jedyne, co o tobie pamiętają, to że pachniałaś jak jogurt i że wąż ugryzł cię w…
— Była moją odległą przodkinią! — warknęła Keli. — Nie życzę sobie wysłuchiwać o niej takich insynuacji!
— Może się uspokoicie oboje i wysłuchacie mnie! — krzyknął Mort.
Cisza opadła jak całun.
Wtedy Cutwell wymierzył starannie i strzelił Mortowi w plecy.
Noc porzuciła swe pierwsze ofiary i sunęła dalej. Nawet najbardziej szalone przyjęcia dobiegły końca, a goście człapali do swoich, albo może jakichś innych łóżek. Pozbywszy się tych współpodróżnych, zwykłych ludzi dnia, którzy zbłądzili i opuścili znajomy grunt, prawdziwe istoty nocy wzięły się do poważnych interesów. Nie różniły się one specjalnie od zwykłych interesów, prowadzonych za dnia w Ankh-Morpork. Tyle że noże były bardziej widoczne, a ludzie nie uśmiechali się tak często.
Na Mrokach panowała cisza, przerywana tylko umówionymi gwizdami złodziei i miękkimi stąpaniami dziesiątków ludzi w czujnym milczeniu pilnujących własnych spraw.
A w Szynkowym Zaułku słynna gra w pływające śmiecie Kulawego Wa właśnie się rozkręcała. Kilkanaście zakapturzonych postaci uklękło lub przykucnęło wokół niewielkiego kręgu ubitej ziemi, gdzie trzy ośmiościenne kostki Wa podskakiwały i udzielały swych fałszywych lekcji zasad statystyki i prawdopodobieństwa.
— Trzy!
— Na Io, Oczy Tuphala!
— Dostał cię, Hummok! Ten facet wie, co się robi z kośćmi!
TO WRODZONY TALENT.
Hummok M’Guk był małym człowieczkiem o płaskiej twarzy. Pochodził z któregoś z osiowych szczepów, a jego talent do kości znano wszędzie, gdzie tylko dwóch ludzi zbierało się, by oskubać trzeciego. Teraz podniósł kostki i przyjrzał im się gniewnie. Bezgłośnie przeklął Wa, którego talenty były równie słynne wśród specjalistów, ale teraz najwyraźniej go zawiodły. Hummok życzył też przedwczesnej i bolesnej śmierci widmowemu graczowi siedzącemu naprzeciwko. Dopiero wtedy rzucił kości w błoto.
— Dwadzieścia jeden! Dobrze!
Wa zebrał kostki i wręczył je obcemu. Kiedy zerknął na Hummoka, jedno oko mrugnęło leciuteńko. Hummok był pełen podziwu — ledwie zauważył błyskawiczny ruch niepozornych, pokrzywionych palców Wa… a przecież czekał na to.
Kostki posępnie zagrzechotały w dłoni obcego, wyfrunęły powolnym łukiem i znieruchomiały. Dwadzieścia cztery kropki spoglądały ku gwiazdom.
Kilku co sprytniejszych widzów w tłumie zaczęło odsuwać się od przybysza, ponieważ takie szczęście może być bardzo pechowe przy grze w pływające śmiecie u Kulawego Wa.
Palce Wa zamknęły się na kostkach z dźwiękiem przypominającym szczęk odwodzonego kurka.
— Same ósemki — tchnął. — Takie szczęście nie jest rzeczą zwyczajną.
Reszta widzów wyparowała niczym rosa. Pozostało tylko kilku solidnie zbudowanych mężczyzn o mało sympatycznym wyglądzie. Gdyby Wa kiedykolwiek zapłacił podatek, znaleźliby się w jego formularzu jako Sprzęt Ogrodniczy Niezbędny do Prowadzenia Interesów.
— A może to wcale nie szczęście? — dodał Kulawy Wa. — Może to czary?
BARDZO BY MNIE TO URAZIŁO.
— Mieliśmy tu kiedyś maga, który próbował się wzbogacić — oświadczył Wa. — Jakoś nie mogę sobie przypomnieć, co się z nim stało. Chłopcy?
— Pogadaliśmy z nim poważnie…
— …i zostawiliśmy go w Świńskim Pasażu…
— …i w Miodowej Alei…
— …i jeszcze w paru innych miejscach, których nie pamiętam.
Obcy powstał. Chłopcy otoczyli go zwartym kręgiem.
TO NIEPOTRZEBNE. SZUKAM JEDYNIE WIEDZY. JAKĄ PRZYJEMNOŚĆ ZNAJDUJĄ LUDZIE W ZWYKŁYM WIELOKROTNYM APLIKOWANIU PRAW PRZYPADKU?
— Przypadek nie ma tu nic do rzeczy. Przyjrzyjcie mu się, chłopcy.
Wydarzeń, jakie potem nastąpiły, nie oglądał nikt prócz zdziczałego kocura, jednego z tysięcy w mieście, który przechodził zaułkiem w drodze na schadzkę. Zatrzymał się jednak i spojrzał z zainteresowaniem.
Chłopcy zastygli z rękami wzniesionymi do ciosu. Otoczyła ich boleśnie fioletowa jasność. Obcy zrzucił kaptur, podniósł kostki i wcisnął je w bezwładną dłoń Wa. Mężczyzna na przemian otwierał i zamykał usta, zaś oczy bezskutecznie usiłowały nie widzieć tego, co stało przed nim. I szczerzyło zęby.
RZUCAJ.
Wa zdołał jakoś zerknąć na swoją dłoń.
— Jaka jest stawka? — wyszeptał.
JEŚLI WYGRASZ, POWSTRZYMASZ SIĘ OD SWOICH ŚMIESZNYCH PRÓB SUGEROWANIA, ŻE PRZYPADEK RZĄDZI SPRAWAMI LUDZI.
— Tak. Tak. A… A jeśli przegram?
POŻAŁUJESZ, ŻE NIE WYGRAŁEŚ.
Wa spróbował przełknąć ślinę, ale gardło miał suche jak popiół.
— Wiem, że zabiłem wielu ludzi…
DWUDZIESTU TRZECH, LICZĄC DOKŁADNIE.
— Czy już za późno na wyznanie, że bardzo mi przykro?
TAKIE RZECZY MNIE NIE INTERESUJĄ. A TERAZ RZUCAJ.
Wa zamknął oczy i wypuścił kości na ziemię — zbyt przerażony, by próbować specjalnego zagrania z podrzutem i podcięciem. Nie otwierał oczu.
ÓSEMKI. SAM WIDZISZ, TO NIE BYŁO TRUDNE. PRAWDA?
Wa zemdlał.
Śmierć wzruszył ramionami i odszedł. Przystanął tylko na moment, żeby podrapać za uszami dzikiego kota, który przypadkiem tędy przechodził. Mruczał coś pod nosem. Nie wiedział, co się z nim dzieje, ale bardzo mu się to podobało.
— Skąd wiedziałeś, że się uda? Cutwell bezradnie rozłożył ręce.
— Nie wiedziałem — przyznał. — Ale pomyślałem: co mam do stracenia? — cofnął się.
— Ty? Co ty masz do stracenia? — wrzasnął Mort. Tupnął gniewnie i wyrwał bełt z filara łoża księżniczki.
— Nie chcesz chyba powiedzieć, że to przeze mnie przeleciało? — zapytał.
— Uważnie patrzyłem — zapewnił Cutwell.
— Ja też widziałam — wtrąciła Keli. — To było straszne. Strzała wyleciała z miejsca, gdzie masz serce.
— A ja widziałem, jak przeszedłeś przez marmurową kolumnę — dodał mag.
— A ja jak wjechałeś przez okno.
— Tak, ale wtedy byłem na służbie! — Mort zamachał rękami. — To co innego. Nie zdarza się codziennie. A w dodatku… Urwał.
— Co tak na mnie patrzycie? — zapytał. — Tak samo jak w tej gospodzie dziś wieczorem. Co się stało?