Выбрать главу

— Przesunąłeś rękę przez filar łoża — wyjaśniła niepewnie Keli. Mort spojrzał na swoją dłoń, po czym stuknął o drewno.

— Widzisz? — zapytał. — Solidna ręka, solidne drzewo.

— Mówiłeś, że ludzie przyglądali ci się w gospodzie? — wtrącił Cutwell. — Co takiego zrobiłeś? Przeszedłeś przez ścianę?

— Nie! To znaczy nie, wypiłem tylko trochę. Chyba mówili na to: jabłkownik.

— Jabłkownik?

— Tak. Smakuje jak zgniłe jabłka. Można by pomyśleć, że to jakaś trucizna, tak się na mnie gapili.

— A ile tego wypiłeś? — dopytywał się Cutwell.

— Jeden kufel. Nie zwracałem uwagi…

— Czy wiesz, że jabłkownik to najmocniejszy napój alkoholowy stąd aż do Ramtopów?

— Nie. Nikt mnie nie uprzedził. A co to ma wspólnego…

— Nie… — mruknął Cutwell. — Nie wiedziałeś. Hmm… To ważna wskazówka, nieprawdaż…

— Czy ma to jakiś związek z ratowaniem księżniczki?

— Raczej nie. Ale chciałbym zajrzeć do swoich ksiąg.

— W takim razie to nic ważnego — oznajmił Mort stanowczo. Odwrócił się do Keli, która przyglądała mu się z zalążkiem podziwu.

— Myślę, że znajdę radę — rzekł. — Wydaje mi się, że potrafię uzyskać dostęp do potężnej magii. Magia zatrzyma tę kopułę. Prawda, Cutwell?

— Moja nie. Potrzebne są naprawdę mocne czary. I nawet wtedy nie jestem pewien… Rzeczywistość jest silniejsza od…

— Odchodzę więc — przerwał mu Mort. — Do jutra.

— Już jest jutro — zauważyła Keli. Mort stracił nieco zapału.

— Dobrze więc, do wieczora — rzucił nieco urażonym tonem. — Ruszam zatem.

— Ruszasz co?

— To mowa bohaterów — wyjaśnił uprzejmie Cutwell. — On nie może nic na to poradzić.

Mort spojrzał na niego gniewnie, uśmiechnął się dzielnie do Keli i wyszedł z komnaty.

— Mógłby otworzyć drzwi — stwierdziła Keli, gdy już zniknął.

— Myślę, że był trochę zakłopotany. Wszyscy przechodzimy przez ten etap.

— Jaki? Przenikania przez różne rzeczy?

— W pewnym sensie. W każdym razie wchodzenia na nie.

— Mam zamiar trochę się przespać — oznajmiła Keli. — Nawet nieżywi potrzebują odpoczynku. Cutwell, przestań się bawić tą kuszą. Sądzę, że magowi nie uchodzi przebywać samotnie w buduarze damy.

— Tak? Ale przecież nie jestem tu sam. Jest tu wasza wysokość.

— O to właśnie chodzi — odparła. — Prawda?

— Aha… No tak. Przepraszam. W takim razie zobaczymy się rano.

— Dobranoc, Cutwell. I zamknij za sobą drzwi.

* * *

Słońce wypełzło nad horyzont, postanowiło nie rezygnować i zaczęło wschodzić.

Minie jeszcze sporo czasu, zanim powolne światło przetoczy się przez uśpiony Dysk, odpędzając swymi falami ciemność. Nocne cienie wciąż władały miastem.

Zgromadziły się wokół Załatanego Bębna przy ulicy Filigranowej, najznakomitszej tawerny w mieście. Słynna była nie ze swego piwa, przypominającego barwą mocz niemowlęcia i smakującego jak kwas akumulatorowy, ale ze swojej klienteli. Mówiło się, że jeśli człowiek posiedzi w Załatanym Bębnie dostatecznie długo, prędzej czy później każdy wielki bohater Dysku ukradnie mu konia.

Atmosfera wewnątrz wciąż rozbrzmiewała rozmowami i była ciężka od dymu, lecz oberżysta robił już to, co zwykle oberżyści, kiedy uznają, że pora zamykać: gaszą niektóre światła, nakręcają zegar, kładą ścierkę na kurkach z piwem i na wszelki wypadek sprawdzają, gdzie leży nabijana gwoździami pałka. Nie znaczy to, że klienci zwracali uwagę na te czynności. Dla większości bywalców nawet nabijana maczuga stanowiłaby tylko dyskretną sugestię.

Byli jednak dostatecznie spostrzegawczy, by odczuwać lekki niepokój na widok posępnej, wysokiej postaci stojącej przy barze i kosztującej po kolei wszystko, czym bar dysponował.

Samotni, pełni poświęcenia pijacy zawsze generują psychiczne pole gwarantujące im całkowite odosobnienie. Ten jednak emanował wręcz fatalistyczny smutek, z wolna wypędzający gości z lokalu.

Barmana to nie martwiło, gdyż samotny gość przeprowadzał bardzo kosztowny eksperyment.

Każda knajpa w multiversum dysponuje podobnym zestawem: półkami lepkich butelek o dziwacznych kształtach, zawierających nie tylko płyny o egzotycznych nazwach, często zielone albo niebieskie, ale też rozmaite przedmioty, do przechowywania których zwykłe butelki by się nie zniżyły. Na przykład całe owoce, gałązki, a w ekstremalnych przypadkach nawet nieduże utopione jaszczurki. Nikt nie wie, dlaczego barmani trzymają je w takich ilościach, zwłaszcza że wszystkie te napoje smakują jak melasa rozpuszczona w terpentynie. Istnieje hipoteza, że marzą o dniu, kiedy ktoś wejdzie z ulicy, zamówi Brzoskwiniowy Kordiał z Aromatem Mięty i w ciągu jednej nocy lokal stanie się miejscem, gdzie Wypada Bywać.

Przybysz wolno kontynuował trasę wzdłuż rzędu butelek.

CO TO JEST TO ZIELONE?

Oberżysta spojrzał na etykietę.

— Piszą, że to Melonowe Brandy- odparł z powątpiewaniem. — I jeszcze, że robią je jacyś mnisi według starożytnej receptury.

SPRÓBUJĘ.

Barman zerknął na rząd pustych kieliszków na ladzie. W niektórych pozostały resztki owocowej sałatki, wisienki na patyczkach i małe parasolki z bibułki.

— Jest pan pewien, że nie ma pan dosyć? — zapytał. Martwiło go trochę, że nie dostrzega twarzy klienta. Kieliszek z krystalizującym się na ściankach napojem zniknął pod kapturem, by po chwili wysunąć się pusty.

NIE. CO TO JEST TO ŻÓŁTE Z SZERSZENIAMI W ŚRODKU?

— Piszą, że Kordiał Wiosenny. Podać?

TAK A POTEM TO NIEBIESKIE ZE ZŁOTYMI CĘTKAMI.

— Ehm… Stary Prochowiec?

TAK. A POTEM Z DRUGIEGO RZĘDU.

— O który trunek panu chodzi?

O WSZYSTKIE.

Obcy siedział sztywno wyprostowany, a kieliszki ze swym ładunkiem syropu i rozmaitej roślinności znikały pod kapturem, jakby podawane na taśmie produkcyjnej.

To jest to, myślał oberżysta. To styl, to szansa, że kupię sobie czerwoną marynarkę, może postawię na barze misę małpich orzeszków i parę korniszonów, powieszę na ścianach kilka luster, wymienię trociny na podłodze.

Porwał wilgotną od piwa ścierkę i entuzjastycznie przetarł ladę, rozmazując krople z kieliszków w tęczową plamę, która przeżarła politurę. Ostatni ze stałych klientów wcisnął na głowę kapelusz i wytoczył się na ulicę, bełkocząc coś pod nosem.

NIE WIDZĘ SENSU, oświadczył przybysz.

— Słucham?

CO WŁAŚCIWIE POWINNO SIĘ ZDARZYĆ?

— A ile drinków wypiłeś, przyjacielu?

CZTERDZIEŚCI SIEDEM.

— W takim razie praktycznie wszystko — odparł barman. A ponieważ znał się na swoim fachu i wiedział, czego oczekują klienci pijący samotnie do świtu, zaczął polerować ścierką kieliszki i zapytał: — Kobieta cię wyrzuciła, co?

SŁUCHAM?

— Zalewasz smutki, prawda?

NIE MAM SMUTKÓW.

— Nie, pewno, że nie. Zapomnij, że o tym wspominałem. — Parę razy energicznie przetarł kieliszek. — Pomyślałem tylko, że czasem przyjemnie jest z kimś pogadać.

Obcy milczał przez chwilę, wyraźnie zamyślony. Wreszcie powiedział:

CHCESZ ZE MNĄ POROZMAWIAĆ?

— Tak. Jasne. Potrafię dobrze słuchać.

NIKT JESZCZE NIGDY NIE CHCIAŁ ZE MNĄ ROZMAWIAĆ.

— Paskudna sprawa.

I WIESZ? NIGDY NIE ZAPRASZAJĄ MNIE NA PRZYJĘCIA.

— Fatalnie.

WSZYSCY MNIE NIENAWIDZĄ — KAŻDY, BEZ WYJĄTKU. NIE MAM ŻADNYCH PRZYJACIÓŁ.