PRZYKRO MI. UZNAŁEM, ŻE PORA COŚ ZMIENIĆ.
— Czy gra pan na jakimś instrumencie?
NIE.
— Zna się pan na stolarstwie?
NIE WIEM. NIGDY NIE SPRAWDZAŁEM.
Śmierć wpatrywał się we własne stopy. Zaczynał odczuwać głębokie zakłopotanie.
Keeble przerzucił jakieś papiery na biurku i westchnął.
POTRAFIĘ PRZECHODZIĆ PRZEZ ŚCIANY, oznajmił Śmierć świadom faktu, że rozmowa znalazła się w impasie.
Keeble rozpromienił się.
— Chciałbym to zobaczyć — rzekł. — To byłyby znakomite kwalifikacje.
DOBRZE.
Śmierć odsunął krzesło i pewnym krokiem podszedł do najbliższej ściany.
AU!
Keeble przyglądał mu się wyczekująco.
— No dalej. Proszę — zachęcił.
EHM… TO ZWYCZAJNA ŚCIANA, PRAWDA?
— Tak przypuszczam. Nie jestem specjalistą.
JAK SIĘ NAZYWA UCZUCIE, ŻE JEST SIĘ BARDZO MAŁYM I ROZGRZANYM?
Keeble bawił się piórem.
— Pigmej?
ZACZYNA SIĘ NA Z.
— Zakłopotanie?
— TAK — zgodził się Śmierć. — TO ZNACZY TAK.
— Mam wrażenie, że nie posiada pan żadnej pożytecznej umiejętności ani talentu — westchnął Keeble. — Czy myślał pan, żeby się zająć nauczaniem?
Twarz Śmierci stała się maską grozy. To znaczy zawsze taka była, ale tym razem chciał tego.
— Widzi pan… — Keeble odłożył pióro i splótł palce. — Bardzo rzadko zdarza mi się szukać pracy dla… jak to było?
ANTROPOMORFICZNEJ PERSONIFIKACJI.
— A tak. Rzeczywiście. A co to właściwie znaczy?
Śmierć miał już dosyć.
TO, rzekł.
Na chwilę, tylko na chwilę pan Keeble zobaczył go wyraźnie. Jego twarz przybrała bladość oblicza Śmierci. Dłonie zadygotały konwulsyjnie. Serce zatrzymało się na moment.
Śmierć przyjrzał mu się z pewnym zaciekawieniem, po czym wydobył spod szaty klepsydrę i zbadał ją pod światło.
SPOKOJNIE, powiedział. MASZ JESZCZE DOBRE PARĘ LAT.
— Aaaallll…
JEŚLI CHCESZ, MOGĘ CI POWIEDZIEĆ ILE.
Keeble usiłował właśnie odetchnąć, więc zdołał tylko pokręcić głową.
W TAKIM RAZIE MOŻE PRZYNIEŚĆ CI SZKLANKĘ WODY?
— Nnn… nnn…
Brzęknął dzwonek nad drzwiami. Keeble wzniósł oczy do góry. Śmierć uznał, że jest mu coś winien. Nie powinien dopuścić, żeby stracił zarobek, rzecz najwyraźniej bardzo przez ludzi cenioną.
Odsunął zasłonę z paciorków i przeszedł do recepcyjnej części biura. Niska, tęga kobieta, podobna do rozgniewanego bochenka chleba, waliła dorszem o ladę.
— Chodzi o tę posadę kucharki na Uniwersytecie — oznajmiła. — Mówił pan, że to dobre miejsce, a to czysty skandal, te studenckie dowcipasy, więc żądam… chciałabym… nie po to…
Jej głos cichł z wolna.
— Ee… — powiedziała, choć dało się poznać, że straciła entuzjazm. — Pan nie jest Keeble’em, prawda?
Śmierć spoglądał na nią. Jeszcze nigdy nie miał do czynienia z niezadowolonym klientem. Wreszcie zrezygnował.
ODEJDŹ STĄD, POSĘPNA CZAROWNICO!
Kucharka gniewnie zmrużyła małe oczka.
— Kogo to nazywasz pan posępną stolnicą? — spytała oskarżycielskim tonem i znowu uderzyła rybą o ladę. — Popatrz pan tylko. Wczoraj wieczorem to był mój termofor, a dzisiaj rano? Ryba. Co to ma znaczyć, pytani.
WSZYSTKIE DEMONY PIEKIEŁ ROZERWANA STRZĘPY TWĄ DUSZĘ, JEŚLI W TEJ CHWILI NIE OPUŚCISZ BIURA, spróbował Śmierć.
— Nic o tym nie wiem. A co z moim termoforem? Tam u nich nie ma miejsca dla porządnej kobiety. Próbowali…
JEŚLI SOBIE PÓJDZIESZ, przerwał jej desperacko Śmierć, DAM CI TROCHĘ PIENIĘDZY.
— Ile? — zapytała kucharka z szybkością, która pozwoliłaby jej wyprzedzić atakującą kobrę, a błyskawicy sprawiłaby przykrą niespodziankę.
Śmierć sięgnął po swoją sakiewkę i wysypał na ladę stosik pokrytych patyną, poczerniałych monet. Kobieta przyjrzała im się podejrzliwie.
ODEJDŹ STĄD NATYCHMIAST, zażądał Śmierć i dodał: ZANIM PALĄCE WICHRY NIESKOŃCZONOŚCI SPOPIELĄ TWOJE BEZWARTOŚCIOWE ŚCIERWO.
— Mój mąż dowie się o wszystkim — rzekła ponuro kucharka i wyszła.
Śmierć miał uczucie, że żadna groźba nie byłaby bardziej przerażająca.
Wrócił za zasłonę. Keeble, wciąż skulony na krześle, wydał z siebie coś w rodzaju zduszonego bulgotu.
— Więc to się dzieje naprawdę? — wykrztusił. — Myślałem, że jest pan koszmarnym snem!
MÓGŁBYM SIĘ O TO OBRAZIĆ, zauważył Śmierć.
— Naprawdę jest pan Śmiercią?
TAK.
— Dlaczego pan nic nie powiedział?
LUDZIE ZWYKLE WOLĄ, ŻEBYM NIE MÓWIŁ.
Keeble zachichotał histerycznie. Zaczął przerzucać papiery.
— I chce pan zmienić zajęcie? Na wróżkę zębuszkę? Wodnego duszka? Piaskowego dziadka?
NIE ŻARTUJ. PO PROSTU… CZUJĘ, ŻE PRZYDA MI SIĘ JAKAŚ ODMIANĄ.
Gorączkowe poszukiwania Keeble’a odsłoniły w końcu dokument, którego potrzebował. Zaśmiał się obłąkańczo i wcisnął go w ręce Śmierci.
Śmierć przeczytał.
TO JEST PRACA? LUDZIOM ZA TO PŁACĄ?
— Tak, tak. Proszę z nim porozmawiać. Świetnie się pan nadaje. Tylko proszę nie wspominać, że to ja pana przysłałem.
Pimpuś galopował przez noc, a Dysk rozwijał się daleko w dole, pod jego kopytami. Mort przekonał się, że miecz sięga o wiele dalej niż początkowo sądził: sięga do samych gwiazd. Machnął nim poprzez głębię przestrzeni i zatopił klingę w samym sercu żółtego karła, który z satysfakcjonującym rozbłyskiem zmienił się w novą. Mort stanął w strzemionach ł zakręcił ostrzem nad głową; ze śmiechem patrzył, jak błękitny płomień omiata nieboskłon, pozostawiając ścieżkę ciemności i zgliszczy.
I nie zatrzymuje się. Mort ciągnął z całej siły, ale miecz przeciął horyzont, zmiażdżył góry, osuszył morza, zmienił zielone lasy w dogasające popioły. Słyszał za sobą głosy, krótkie krzyki przyjaciół ł krewnych. Obejrzał się zrozpaczony. Wicher unosił chmury pyłu z martwej ziemi. Walczył, by puścić rękojeść, ale miecz płonął w dłoni lodowatym zimnem i wciągał do tańca, który nie skończy się, dopóki nie pozostanie nic żywego.
Ą kiedy nadeszła ta chwila, Mort został sam, jeśli nie liczyć Śmierci.
DOBRA ROBOTA, CHŁOPCZE, pochwalił go.
A Mort odpowiedział: MORT.
— Mort! Mort! Obudź się!
Z wolna, niby topielec w stawie, wypływał na powierzchnię świadomości. Walczył z tym, do końca trzymał się poduszki i upiorów snu, ale ktoś nagląco szarpał go za ucho.
— Mmm… — powiedział Mort.
— Mort!
— Cco?
— Mort, chodzi o ojca!
Otworzył oczy i spojrzał tępo w twarz Ysabell. Wydarzenia ostatniej nocy powróciły i wspomnienia zaatakowały z siłą skarpety napełnionej mokrym piaskiem.
Wciąż otulony resztką swego snu zsunął nogi z łóżka.
— Dobrze, dobrze — mruknął. — Zaraz do niego pójdę.
— Ale go nie ma! Albert odchodzi od zmysłów! — Ysabell stała przy łóżku i mięła w dłoniach chusteczkę. — Mort, myślisz, że coś mu się stało? Spojrzał nie rozumiejąc.
— Nie bądź głupia — burknął. — Przecież jest Śmiercią. Podrapał się. Swędziała go cała skóra, gorąca i sucha.