— Ale nigdy nie wyjeżdżał na tak długo! Nawet kiedy była ta wielka zaraza, w Pseudopolis. Przecież musi tu być rano, dopilnować ksiąg, opracować węzły…
Mort chwycił ją za ramiona.
— Już dobrze, nie martw się — powiedział tak pocieszającym tonem, na jaki tylko było go stać. — Jestem pewien, że nic mu się nie stało. Uspokój się. Pójdę sprawdzić… Dlaczego masz zamknięte oczy?
— Proszę cię, Mort, włóż coś na siebie — poprosiła Ysabell zduszonym głosem.
Mort spojrzał w dół.
— Przepraszam — wykrztusił zawstydzony. — Nie zdawałem sobie sprawy… Kto mnie położył do łóżka?
— Ja — odparła. — Ale patrzyłam w inną stronę.
Mort wciągnął spodnie, narzucił koszulę i ruszył do gabinetu Śmierci. Ysabell biegła tuż za nim. Albert był już na miejscu; przeskakiwał z nogi na nogę jak kaczka na gorącym piecu. Kiedy wszedł Mort, wyraz twarzy starca mógłby niemal oznaczać wdzięczność.
Mort spostrzegł zdumiony, że Albert ma łzy w oczach.
— Nikt nie siedział na jego krześle — jęknął rozpaczliwie starzec.
— Przepraszam, ale czy to takie ważne? — zdziwił się Mort. — Mój dziadek czasem całymi dniami nie wracał do domu, kiedy dobrze mu szło na jarmarku.
— Ale on zawsze tu jest Odkąd go znam, co rano siedzi tutaj, przy swoim biurku, i pracuje nad węzłami. To jego praca. Nie zapomniałby o niej.
— Przypuszczam, że przez dzień czy dwa węzły mogą same o siebie zadbać — stwierdził chłopiec.
Spadek temperatury w pokoju podpowiedział mu, że się myli.
— Nie mogą? — zapytał. Oboje pokręcili głowami.
— Jeśli węzły nie zostaną odpowiednio opracowane, cała Równowaga ulegnie zakłóceniu — wyjaśniła Ysabell. — Wszystko może się zdarzyć.
— Nie mówił ci? — zdziwił się Albert.
— Właściwie nie. Tak naprawdę zajmowałem się tylko praktyką. Obiecał, że całą teorię wyłoży później.
Ysabell wybuchnęła płaczem.
Albert ujął Morta pod ramię i intensywnie, dramatycznie poruszając brwiami dał mu do zrozumienia, że powinni chwilę porozmawiać na osobności. Mort ruszył za nim niechętnie. Starzec poszperał po kieszeniach i w końcu wyjął pogniecioną papierową torbę.
— Miętusa? — zaproponował. Mort pokręcił głową.
— Nigdy ci nie wspominał o węzłach?
Mort znowu zaprzeczył. Albert zassał swojego miętusa; brzmiało to tak, jakby ktoś wyciągnął korek z wanny Boga.
— Ile masz lat, mój chłopcze?
— Mort. Szesnaście.
— Są pewne sprawy, o których każdy chłopiec powinien się dowiedzieć, zanim skończy szesnaście lat. — Albert obejrzał się na Ysabell, szlochającą na fotelu Śmierci.
— Och, to wiem. Ojciec mi wszystko wytłumaczył, kiedy chodziliśmy z thargami do krycia. Kiedy mężczyzna i kobieta…
— Chodziło mi o wszechświat — przerwał pospiesznie Albert. — Czy nigdy się nad nim nie zastanawiałeś?
— Wiem, że Dysk płynie w przestrzeni na grzbietach czterech słoni, które z kolei stoją na skorupie Wielkiego A’Tuina.
— To tylko fragment całości. Pytałem o cały wszechświat czasu i przestrzeni, życia i śmierci, dnia i nocy, i w ogóle.
— Nie powiem, żebym często się nad tym zastanawiał.
— Aha. A powinieneś. Rzecz w tym, że węzły są tego elementem. Nie pozwalają, żeby śmierć wymknęła się spod kontroli. Nie on, naturalnie, nie Śmierć. Po prostu śmierć. Chodzi o to… — Albert z wysiłkiem dobierał słowa. — Chodzi o to, żeby śmierć zdarzała się dokładnie na końcu życia, nie wcześniej i nie później. Trzeba analizować węzły, żeby kluczowe postacie… Nie bardzo rozumiesz, prawda?
— Przykro mi.
— Trzeba je analizować — powtórzył krótko Albert. — A potem należy wybrać właściwe życia. Te klepsydry, jak je nazywasz. Sama Służba jest najłatwiejsza.
— Umiesz to zrobić, Albercie?
— Nie. A ty?
— Nie!
Albert w zadumie ssał miętusa.
— W takim razie cały świat pogrąża się w bagnie — stwierdził.
— Właściwie nie rozumiem, czemu się tak zamartwiamy — rzekł Mort. — Przypuszczam, że coś go zwyczajnie zatrzymało.
Nawet jemu nie wydało się to przekonujące. W końcu mało kto łapał Śmierć za guzik, żeby mu opowiedzieć kolejną anegdotę, albo klepał po plecach mówiąc: „Jeszcze po jednym, kolego, po co się tak spieszyć”, albo proponował kręgle, a potem wypad do klatchiańskiego baru, albo… Z nagłą, przerażającą wyrazistością Mort uświadomił sobie, że Śmierć jest pewnie najbardziej samotną istotą we wszechświecie. Na wielkim bankiecie Stworzenia on przez cały czas siedział w kuchni.
— Sam nie wiem, co pana ostatnio naszło — wymruczał Albert. — Wstawaj z fotela, panienko — zwrócił się do Ysabell. — Musimy spojrzeć na te węzły.
Otworzyli księgę.
I przyglądali jej się bardzo długo.
W końcu odezwał się Mort:
— Co oznaczają te wszystkie symbole?
— Demonis non sapiens — mruknął pod nosem Albert.
— Co to znaczy?
— To znaczy, że niech mnie diabli porwą, jeśli mam pojęcie.
— Mowa magów, prawda? — spytał chłopiec.
— Nie wspominaj nawet mowy magów. O mowie magów nic nie wiem. Użyj swojego mózgu do tego tutaj.
Mort raz jeszcze spojrzał na plątaninę linii. Wyglądało to tak, jakby pająk utkał swoją sieć na stronicy, a przy każdym rozgałęzieniu przystawał i robił notatki. Mort patrzył, aż oczy zaszły mu łzami i czekał na iskrę natchnienia. Żadna się nie pojawiła.
— Masz jakiś pomysł?
— Dla mnie to czysty klatchiański — stwierdził Mort. — Nie wiem nawet, czy trzeba to czytać do góry nogami czy z boku na bok.
— Spiralnie, od środka do brzegów — chlipnęła Ysabell ze stołka w kącie.
Zderzyli się głowami, kiedy obaj naraz zbliżyli nosy do środka strony. Potem obejrzeli się na dziewczynę. Wzruszyła ramionami.
— Ojciec nauczył mnie czytać schematy węzłów — wyjaśniła. — Kiedy szyłam u niego w gabinecie. Pokazywał mi kawałki.
— Możesz pomóc? — spytał Mort.
— Nie — odparła Ysabell. Wytarła nos.
— Co to znaczy: nie? — warknął Albert. — To zbyt poważna sprawa na jakieś fochy…
— Chcę powiedzieć — rzekła Ysabell głosem ostrym jak brzytwa — że sama potrafię to zrobić, a wy możecie pomóc.
Gildia Kupców Ankh-Morpork zatrudniała duże grupy ludzi z uszami jak pięści, a pięściami jak spore worki orzechów, których zadaniem była reedukacja zbłąkanych, publicznie nie dostrzegających licznych atrakcji tego pięknego miasta. Na przykład filozof Catroaster został znaleziony, jak spływał twarzą w dół po rzece w kilka godzin po wygłoszeniu swej słynnej maksymy: „Kiedy człowiek ma dosyć Ankh-Morpork, to ma dosyć błota po kostki”.
Rozsądek zatem nakazuje poświęcić kilka słów jednemu — jednemu z wielu, ma się rozumieć — z powodów, dla których Ankh-Morpork słynne jest pośród wielkich miast multiversum.
To jego kuchnia.
Szlaki handlowe połowy Dysku krzyżują się w mieście albo prowadzą po leniwej rzece, która przez nie przepływa. Więcej niż połowa plemion i ras na Dysku ma swoich reprezentantów wśród mieszkańców. W Ankh-Morpork można trafić na kuchnie całego świata; w kartach przybysz znajdzie tysiąc odmian jarzyn, półtora tysiąca serów, dwa tysiące przypraw, trzysta rodzajów mięsa, dwieście gatunków ptactwa, pięćset rozmaitych ryb, setkę wariacji na temat makaronu, jajka tej czy innej odmiany, pięćdziesiąt owadów, trzydzieści małż, dwadzieścia mieszanych węży i innych gadów, a także coś jasnobrązowego i pokrytego kurzajkami, znanego jako klatchiańskie wędrowne trufle bagienne.