Można tu znaleźć wszelkiego rodzaju restauracje, od luksusowych, gdzie porcje są maleńkie, ale za to talerze srebrne, po znane tylko bywalcom, gdzie co bardziej egzotyczni mieszkańcy Dysku zjadają wszystko, co uda im się wcisnąć sobie do gardła dwa razy na trzy próby.
Bar Najlepsze Żeberka Hargi w pobliżu portu prawdopodobnie nie zalicza się do najlepszych lokali miasta. Obsługuje klientów, którzy preferują ilość nad jakość i rozbijają stoły, jeśli jej nie dostaną. Nie szukają potraw wyszukanych czy egzotycznych, ale wolą dania konwencjonalne, jak embriony ptaków nielotów, mielone organy w powłoce jelit, plastry ciała świń czy bulwy bylin przypalane w zwierzęcym tłuszczu; w ich gwarze określa się je jako jajka, kiełbasę, bekon i frytki.
Był to ten rodzaj jadłodajni, gdzie nie jest potrzebne menu. Wystarczy popatrzyć na kamizelkę Hargi.
Mimo to, co musiał przyznać, od przyjęcia nowego kucharza interesy szły doskonale. Harga, wielka reklama własnych, bogatych w węglowodany produktów, promieniał spoglądając na salę pełną zadowolonych klientów. A jaki jest szybki! Szczerze mówiąc niepokojąco szybki.
Zastukał w klapę.
— Podwójne jajko, frytki, fasolka i trollburger. Bez cebuli — wychrypiał.
NATYCHMIAST.
Klapa uchyliła się po kilku sekundach i wysunęły się dwa talerze. Harga pokręcił głową we wdzięcznym podziwie.
Tak to trwało przez cały wieczór. Jajka były jasne i lśniące, fasolka w sosie błyszczała jak garść rubinów, a frytki miały złocistobrązową barwę ciał opalonych na luksusowej plaży. Poprzedni kucharz smażył frytki podobne do małych papierowych torebek pełnych ropiejącej mazi.
Harga rozejrzał się po dusznej sali. Nikt na niego nie patrzył. To dobrze. Musi dociec, jak to się dzieje. Znowu zastukał w klapę.
— Sandwicz z aligatorem — rzucił. — Tylko szyb…
Klapa podskoczyła. Po krótkiej chwili Harga zebrał dość odwagi ł zajrzał pod górną kromkę podłużnej kanapki. Nie twierdził, że to aligator, ale nie twierdził też, że nie. Jeszcze raz stuknął w klapę.
— No dobrze — powiedział. — Nie narzekam. Po prostu chciałbym wiedzieć, jak ty to robisz tak szybko. CZAS NIE JEST ISTOTNY.
— Tak uważasz?
WŁAŚNIE.
Harga postanowił się nie sprzeczać.
— Muszę przyznać, że świetnie sobie radzisz, drogi chłopcze — pochwalił.
JAK SIĘ NAZYWA, KIEDY CZUJESZ SIĘ DOBRZE, JESTEŚ ZADOWOLONY I CHCIAŁBYŚ, ŻEBY TAK JUŻ ZOSTAŁO?
— Ja bym to chyba nazwał szczęściem.
W maleńkiej ciasnej kuchni, pokrytej wieloletnimi warstwami osadowymi tłuszczu, Śmierć wirował i zwijał się, ciął, kroił i smażył. Tasak błyskał w cuchnących oparach.
Otworzył drzwi na chłodne nocne powietrze, a kilkanaście kotów z sąsiedztwa wkroczyło do środka. Zachęcał je miseczkami mleka i mięsa — najlepsze kęski z zapasów Hargi, o czym na szczęście gospodarz nie miał pojęcia. Od czasu do czasu Śmierć przerywał pracę i drapał któregoś za uszami.
— Szczęście — powiedział do siebie, zdziwiony brzmieniem własnego głosu.
Cutwell, mag i Królewski Rozpoznawca, podciągnął się na ostatni stopień w wieży i oparł o ścianę czekając, aż serce mu się trochę uspokoi. Właściwie nie była to jakaś wyjątkowo wysoka wieża, a jedynie wysoka jak na Sto Lat Jej kształt i konstrukcja sugerowały, że jest to standardowa budowla do więzienia księżniczek. Trzymano w niej głównie stare meble.
Tym niemniej gwarantowała niczym nie przesłonięty widok na miasto i równinę Sto, co oznacza, trzeba to szczerze wyznać, że widać było stamtąd bardzo dużo kapusty.
Cutwell podszedł aż to spękanych blanków i popatrzył na poranną mgiełkę. Była chyba odrobinę bardziej mglista niż zwykle. Jeśli bardzo się postarał, mógł sobie wyobrazić błysk na niebie. A kiedy naprawdę wytężył wyobraźnię, słyszał brzęczenie nad polami kapusty, dźwięk jakby ktoś przysmażał szarańczę. Cutwell zadrżał.
W takiej chwili ręce odruchowo poklepały kieszenie, ale nie znalazły niczego poza torebką galaretek stopionych w lepką masę i ogryzka jabłka. Żadna z tych rzeczy nie dawała pocieszenia.
Cutwell szukał tego, czego szukałby w takiej chwili każdy normalny mag: papierosa. Potrafiłby zabić dla cygara. Dla zgniecionego niedopałka posunąłby się nawet do poważnego uszkodzenia ciała. Wziął się w garść. Wytrwałość wzmacnia kręgosłup moralny, problem jednak w tym, że ów kręgosłup nie doceniał ponoszonych dla niego ofiar. Podobno prawdziwie wielki mag powinien żyć w stanie ciągłego napięcia. Cutwella można by wykorzystać jako cięciwę.
Odwrócił się plecami do kapuścianego krajobrazu i po spiralnych schodach zszedł z wieży do centralnej części pałacu.
Mimo wszystko, pomyślał, kampania przynosi efekty. Mieszkańcy nie bez oporu zaakceptowali fakt, że wkrótce nastąpi koronacja, chociaż nie byli pewni, kto właściwie otrzyma koronę. Na ulicach miały zawisnąć proporce, zaś Cutwell nakazał, żeby z fontanny na rynku płynęło jeśli już nie wino, to przynajmniej piwo warzone z brokułów. Będą tańce ludowe, choćby i pod groźbą użycia miecza. Wyścigi dla dzieci. Wół pieczony na rożnie. Królewska karoca została odmalowana i Cutwell wierzył, że ludzie dadzą się przekonać, by zauważyć jej przejazd.
Najwyższy kapłan w świątyni Ślepego Io stanowił osobny problem. Cutwell uważał go za sympatycznego staruszka, którego sprawność w posługiwaniu się nożem była tak niska, że połowa kóz ofiarnych nudziła się czekaniem i odchodziła bez pośpiechu. Ostatnim razem, zanim dostatecznie się skoncentrował, koza zdążyła urodzić młode, po czym odwaga wzbudzona macierzyństwem pozwoliła jej wypędzić kapłanów ze świątyni.
Szansa, że uda mu się włożyć koronę na głowę właściwej osoby nawet w zwykłych okolicznościach była, jak to skalkulował Cutwell, zaledwie średnia. Będzie musiał stanąć przy staruszku i taktownie pokierować drżącą dłonią.
Ale nie na tym polegał zasadniczy kłopot. Zasadniczy kłopot był o wiele poważniejszy. Zasadniczy kłopot pojawił się po śniadaniu, w czasie rozmowy z kanclerzem.
— Sztuczne ognie? — zdziwił się wtedy Cutwell.
— Podobno wy, magowie, świetnie sobie z nimi radzicie. Prawda?
— Kanclerz był czerstwy jak tygodniowy bochenek chleba. — Błyski, wybuchy i co tam jeszcze. Pamiętam, kiedy byłem małym chłopcem, widziałem jednego maga…
— Niestety, nie znam się zbyt dobrze na sztucznych ogniach — oświadczył Cutwell tonem mającym sugerować, że cieszy się z tej niewiedzy.
— Mnóstwo rakiet — wspominał z rozmarzeniem kanclerz. — Ankhiańskie świece. Błyskawice. I takie coś, co można było trzymać w ręce. Bez sztucznych ogni nie ma prawdziwej koronacji.
— Tak, panie, ale widzicie…
— Zuch — pochwalił go kanclerz. -Wiedziałem, że możemy na tobie polegać. Dużo rakiet, rozumiesz, a na zakończenie coś specjalnego, coś naprawdę zapierającego dech w piersi. Na przykład portret, portret…
— Oczy zaszły mu mgłą, dla Cutwella już boleśnie znajomą.
— Księżniczki Keli — dokończył ze znużeniem.
— A tak. Jej. No więc portret… tej, co mówiłeś… ze sztucznych ogni. Oczywiście, dla was, magów, to pewnie dziecinna zabawa, ale lud to uwielbia. Nie ma nic lepszego niż parę wybuchów, huku i trochę machania z balkonu, żeby utrzymać w formie organa lojalności. Zawsze to powtarzam. Nie zapomnij. Rakiety. Z runami.