— Czyli to nie po króla tu przyjechałeś — przerwała mu głośno Ysabell. — W takim razie po kogo?
Mort spojrzał w czarny korytarz. Pozostanie otwarty do świtu, by dusza zmarłego władcy mogła opuścić ziemię. Tunel wydawał się głęboki i złowieszczy, sugerujący zastosowania o wiele bardziej posępne niż — powiedzmy — ostrzenie żyletek.
— Przekonajmy się — zaproponował.
— Uwaga! Wraca!
Ośmiu najstarszych magów Uniwersytetu ustawiło się w szeregu. W ostatniej chwili przygładzali jeszcze brody i bez większego skutku starali się wyglądać godnie. Nie było to łatwe. Oderwano ich od warsztatów, od poobiedniej brandy przed kominkiem czy cichej kontemplacji w wygodnym fotelu, z twarzą nakrytą chustką. Wszyscy byli nieco zalęknieni i oszołomieni. Co chwila zerkali na pusty postument.
Tylko jedna istota zdołałaby przybrać taki wyraz twarzy jak oni: gołąb, który usłyszał, że lord Nelson zszedł ze swojej kolumny, i że widziano go, jak kupował strzelbę kaliber dwanaście i paczkę naboi.
— Idzie korytarzem! — zawołał Rincewind i błyskawicznie skoczył za kolumnę.
Zebrani magowie wpatrywali się w ciężkie drzwi, jakby miały za chwilę eksplodować. Dowodzi to, że mieli zdolność przewidywania, ponieważ istotnie eksplodowały. Dębowe drzazgi posypały się na wszystkie strony, a niewysoka, chuda postać stanęła na tle jasnego kwadratu wejścia. W jednej ręce trzymała dymiącą laskę. W drugiej niedużą żółtą ropuchę.
— Rincewind! — huknął Albert.
— Tak, proszę pana?
— Zabierz to i wyrzuć gdzieś.
Ropucha przepełzła na dłoń Rincewinda i spojrzała na niego przepraszająco.
— To już ostatni raz jakiś nędzny oberżysta ośmielił się wykłócać z magiem — stwierdził z satysfakcją Albert. — Wystarczy odwrócić się na paręset lat i nagle ludziom w tym mieście wydaje się, że mogą bezkarnie pyskować magom. Co?
Jeden ze starszych magów wymamrotał coś niewyraźnie.
— O co chodzi? Mów głośniej, człowieku!
— Jako kwestor tej uczelni chciałbym zauważyć, że zawsze popieraliśmy utrzymywanie dobrosąsiedzkich stosunków z lokalną społecznością — wybełkotał mag, starając się unikać przypominającego świder wzroku Alberta. Miał na sumieniu wywrócony nocnik i trzy przypadki obscenicznych graffiti. Musiał brać to pod uwagę. Albert rozdziawił usta ze zdumienia.
— Dlaczego? — zapytał.
— No więc tego… poczucie obywatelskiego obowiązku i… uważamy, że jest niezwykle istotne, byśmy świecili przykłaaaaa!
Rozpaczliwie próbował ugasić płonącą brodę. Albert opuścił laskę i powoli przyjrzał się szeregowi. Magowie chwiali się pod jego wzrokiem niczym trawa w czasie wichury.
— Jest tu jeszcze ktoś, kto chciałby się wykazać poczuciem obywatelskiego obowiązku? — zapytał. — Może dobrosąsiedzkie stosunki? — Wyprostował się na pełną wysokość. — Wy glisty bez kręgosłupa! Nie po to założyłem ten uniwersytet, żebyście mogli pożyczać sąsiadom jakąś idiotyczną kosiarkę do trawy! Jaki jest sens posiadania mocy, skoro nie chce się z niej korzystać? Jeśli ktoś nie okazuje wam szacunku, wy nie zostawiacie z jego przeklętej gospody nawet tyle, żeby dało się przy tym upiec kasztany! Jasne?
Coś zbliżonego do cichego westchnienia uleciało z piersi zebranych magów. Wszyscy ze smutkiem spoglądali na ropuchę w ręku Rincewinda. Większość w latach młodości opanowała sztukę upijania się w sztok pod Bębnem. Oczywiście, wszystko to mieli już za sobą, jednak doroczny wykwintny bankiet Gildii Kupców miał się odbyć jutro pod Bębnem w saloniku na piętrze, a Magowie Ósmej Rangi otrzymali uprzejme zaproszenia. Miał być pieczony łabędź, dwa różne desery, a także liczne serdeczne toasty „Za zdrowie naszych szacownych, nie, wspaniałych gości”, póki nie przyjdzie pora, żeby woźni uniwersyteccy zjawili się z taczkami.
Albert spacerował wzdłuż szeregu i od czasu do czasu kłuł laską jakiś brzuch. Dusza tańczyła mu i śpiewała. Wracać? Nigdy! To jest władza, to jest życie! Wyzwie tego starego chudzielca i napluje mu w pusty oczodół.
— Na Dymiące Zwierciadło Grismu, widzę, że konieczne będą poważne zmiany!
Magowie, którzy studiowali historię, nerwowo kiwnęli głowami. Znowu wrócą czasy nagich kamiennych posadzek, wstawania przed świtem, alkoholu pod żadnym pozorem i uczenia się na pamięć prawdziwych imion wszystkiego, aż mózg zajęczy.
— Co on robi!
Na wpół skręcony papieros wypadł z drżących palców maga, który przed chwilą odruchowo sięgnął do kapciucha z tytoniem. Odbił się od podłogi i potoczył, a wszyscy w szeregu spoglądali tęsknie, póki Albert nie przydepnął go sprawnie nogą.
Starzec odwrócił się. Rincewind, który dreptał za nim jako ktoś w rodzaju nieoficjalnego adiutanta, niemal się z nim zderzył.
— Hej, ty! Rincewind! Czy ty palisz?
— Nie, proszę pana. Paskudny zwyczaj. — Rincewind unikał wzroku swoich przełożonych. Nagle zdał sobie sprawę, że zyskał kilku śmiertelnych nieprzyjaciół i wcale nie pocieszał go fakt, że prawdopodobnie nie będzie ich miał zbyt długo.
— Słusznie. Potrzymaj mi laskę. A co do was, bando żałosnych gamoni, ma się to skończyć. Zrozumiano? Jutro o świcie pobudka, trzy razy dookoła skweru i powrót na trochę gimnastyki! Zrównoważone posiłki! Studia! Ćwiczenia dla zdrowia! A ta przeklęta małpa idzie do cyrku, i to szybko!
— Uuk?
Kilku starszych magów zamknęło oczy.
— Ale przede wszystkim — dokończył Albert ściszając głos — będę zobowiązany, jeśli przygotujecie co trzeba do Rytuału AshkEnte. Muszę zakończyć pewne sprawy — dodał.
Mort szedł przez czarne jak kot korytarze piramidy. Ysabell starała się za nim nadążyć. Słaby poblask miecza oświetlał różne niemiłe obiekty. Offler, Bóg-Krokodyl, przypominał reklamę kosmetyków w porównaniu z niektórymi stworami, którym lud Tsortu oddawał cześć. W niszach po drodze stały posągi najwyraźniej poskładane ze wszystkich resztek pozostawionych przez Stwórcę.
— Po co je tu ustawili? — szepnęła Ysabell.
— Tsortiańscy kapłani twierdzą, że ożywają po zamknięciu piramidy i strzegą korytarzy, ochraniając ciało zmarłego króla przed rabusiami grobowców — wyjaśnił Mort.
— Okropny przesąd.
— A kto tu mówił o przesądach? — mruknął z roztargnieniem chłopak.
— Naprawdę ożywają?
— Wiem tylko, że kiedy Tsortianie rzucają na jakieś miejsce klątwę, robią to porządnie.
Mort skręcił za róg i na jedną przerażającą chwilę Ysabell straciła go z oczu. Pobiegła szybciej przez ciemność i wpadła prosto na niego. Oglądał ptaka o psiej głowie.
— Fuj — powiedziała. — Dreszcz człowieka przechodzi. Czujesz?
— Nie — odparł spokojnie Mort.
— Dlaczego nie?
PONIEWAŻ JESTEM MORTEM.
Odwrócił się i zobaczyła, że jego oczy lśnią jak dwa błękitne punkciki.
— Przestań!
JA… NIE MOGĘ.
Spróbowała się roześmiać. Nie udało się.
— Nie jesteś Śmiercią — przypomniała. — Wykonujesz tylko jego pracę.
ŚMIERCIĄ JEST TEN, KTO WYKONUJE PRACĘ ŚMIERCI.
Pełną zdumienia ciszę przerwał jęk z głębi ciemnego tunelu. Mort odwrócił się na pięcie i ruszył w tamtą stronę.
Ma rację, pomyślała Ysabell. Nawet to jak się porusza…
Ale strach przed ciemnością, jaką ściągało do niej światło, przezwyciężył wszelkie opory. Poszła ostrożnie za Mortem, skręciła i znalazła się w czymś, co w bladym lśnieniu miecza wyglądało jak skrzyżowanie skarbca z bardzo zagraconym strychem.