Marco uśmiechnął się.
– Skoro ta góra wytrzymała wiele tysięcy lat, to na pewno będzie w stanie utrzymać i nas.
Gia miała wątpliwości. Wydawało jej się, że wszystko się kołysze.
– Marco, dlaczego nigdy się nie ożeniłeś? – spytała nagle, badawczo przyglądając mu się w półmroku.
– Co takiego? O, to długa historia.
– Jesteś przecież taki ładny.
– To twoim zdaniem wedle takiego kryterium należy oceniać, czy się żenić czy nie? Zresztą mężczyźni nie bardzo lubią, kiedy nazywa się ich ładnymi. Raczej przystojnymi, interesującymi…
– Nie odpowiedziałeś mi na pytanie!
Marco popatrzył na nią tak, jakby się zastanawiał, ile może zdradzić temu eterycznemu dziecku.
Gia zdawała się czytać w jego myślach i powiedziała zrezygnowana:
– Marco, ja już nie jestem dzieckiem. Muszę się czegoś dowiedzieć o miłości i podobnych sprawach. Wszyscy, których o to pytam, odpowiadają wymijająco, że ja tego nie zrozumiem. Kogo więc mam pytać, jeśli nie ciebie? Jesteś przecież jakby moim ojcem chrzestnym, prawda?
Marco skrzywił się.
– Można i tak powiedzieć – westchnął. – Przypuszczam, że masz prawo wiedzieć. Ale potem muszę znów nawiązać kontakt z Dolgiem.
Gia, ucieszona, przysunęła się bliżej i wtulona w jego ramię gotowa była słuchać.
– Widzisz, Gio, ja i Dolg mieliśmy ze sobą coś wspólnego. Shira także, przed wieloma, wieloma laty. Wszyscy troje byliśmy Wybranymi, dlatego też zostaliśmy pozbawieni pewnej strony naszej ludzkiej osobowości. Nie potrafiliśmy kochać. Miłość i erotyzm były nam całkowicie obce, nie umieliśmy tego nawet zrozumieć. Niekiedy tylko z niejasną tęsknotą uświadamialiśmy sobie, że czegoś nam brak.
– Dlaczego milczysz, mów dalej!
– Dobrze. W przypadku Shiry to Mar zwiódł ją i dał jej się napić niczym nie rozcieńczonej jasnej wody. Shira utraciła wtedy wiele ze swych magicznych zdolności, ale potrafiła już kochać.
– Aha, Mar. Niegłupio zrobił.
– To prawda, lecz nie miał pojęcia, do jakich następstw to może prowadzić. Najpierw przeraził się, że ona się w nim zakochała, gdy jednak dobrze się nad sobą zastanowił, zrozumiał, że i on od dawna ją kocha.
– To bardzo piękna historia. A co z Dolgiem?
– Ach, Dolg! – Marco zasmucony zapatrzył się w noc. – Dolg zawsze był samotny. W konsekwencji opuścił nas, taki był jego wybór.
– A ty? – pytała dalej Gia drżącym głosem. – Ty chyba nie masz zamiaru nas opuszczać?
– Nie – uśmiechnął się Marco z lekką goryczą. – Ten szaleniec, twój ojciec, z dobrego serca zmusił mnie do wypicia jasnej wody.
– To chyba dobrze?
– Nie wiem, Gio.
Dziewczyna uklękła, próbując w gęstniejącym mroku zajrzeć mu w oczy.
– Ale ty potrafisz teraz kochać, prawda? Chodzi tylko o to, żeby znaleźć odpowiednią dla ciebie osobę? A może sam ją już znalazłeś?
– Owszem, niestety, tak.
– Dlaczego niestety?
– Dlatego, że ona nie jest przeznaczona dla mnie. Ja jestem bardzo wiekowym, dwustuletnim starcem, ona zaś to najcudowniejsza istota na ziemi.
– To chyba nie jest Lenore? – spytała przerażona Gia, znów siadając przy Marcu.
– Ach, nie, niech mnie Bóg strzeże! Ach, Gio, czuję się teraz po dwakroć bardziej samotny, kiedy zrozumiałem, co miłość potrafi dać człowiekowi. I musiałem z niej zrezygnować. Samotność wprost rozrywa mnie na strzępy.
– Biedny, stary, dobry, przystojny Marco! – powiedziała Gia ze współczuciem, przysuwając się, jeśli to możliwe, jeszcze bliżej niego. – Pamiętaj, kiedy się czujesz samotny, że zawsze masz przecież mnie. Ze mną możesz rozmawiać o wszystkim, jestem twoją najlepszą przyjaciółką, dobrze o tym wiesz.
– Wiem, Gio, wiem – odparł, a dziewczynę zdziwiło, że głos tak nagle mu się zmienił.
Za późno uświadomiła sobie, że zapomniała mu opowiedzieć o swojej rozmowie z Faronem i Kirem, teraz Marco już wpadał w trans, a ona nie miała śmiałości mu przeszkadzać.
7
Do Guilin w południowych Chinach dotarli tuż przed wschodem słońca.
– Ach, ratunku! – westchnął Armas.
– Fantastyczny widok, prawda? – uśmiechnął się Faron.
Kiro zmniejszył nieco prędkość, by mogli napawać się widokiem niesamowitego krajobrazu. Formacje przypominające głowy cukru w ilości setek, a raczej tysięcy, wystawały sponad porannej mgły, unoszącej się nad polami ryżowymi. Światło świtu sprawiało, że okolica wydawała się wprost zaklęta, jak gdyby znajdowali się w świecie rodem z baśni.
Wschodziło słońce, chmury połyskujące niczym macica perłowa, czerwienią i złotem odbijały się w sztucznych i naturalnych zbiornikach wodnych.
Minęli jakąś rzekę, czy była to Li czy też jakaś inna, nie wiedzieli. W dole, na wyzłoconej wodzie, z cieni pod szczytami wyłoniły się rybackie łodzie. Były to tylko powiązane pęki bambusowych tyczek, poruszane za pomocą wioseł, z jednym wiosłem sterowym. Rybacy nosili na głowach tradycyjne stożkowate kapelusze ze słomy, chroniące ich przed promieniami słońca, a na brzegach ich koszyków siedziały kormorany, które łowiły dla nich ryby.
Nawet wciąż dygocząca jak liść Lisa musiała przyznać, że tego widoku nie da się porównać z żadnym innym.
Tabletka Farona przestawała już działać i dziewczyna znów cała się trzęsła w bezlitosnej abstynencji. Przez kilka godzin zachowywała się niemal zupełnie normalnie, choć była bardzo blada i zlewały ją zimne poty, lecz rozmawiała z nimi, nie przeklinając i nie domagając się narkotyków. Wprawdzie spała przez większość czasu, lecz Armas miał też okazję porozmawiać z nią całkiem sporo o życiu, a także o innych ważnych sprawach, na przykład o Berengarii oczekującej swego bohatera, Armasa. Lisa pytała go też o ten jego niezwykły skok, a on usiłował jej to wszystko wyjaśnić.
Nie wiedział, czy mu uwierzyła. Wszystkie opowieści o czarnoksiężnikach i strasznych duchach wydawały jej się jeszcze bardziej przerażające niż nawet jej najgorsze narkotykowe odjazdy.
Ale przecież na własne oczy widziała, jak skakał. Widziała także potwornego upiora, który objął ją rękami, a na jego wspomnienie ogarnęły ją mdłości.
Wszystko, co przeżywała, wydawało jej się nierzeczywiste. Ten samolot, który ze świstem pędził naprzód, wszystkie te olbrzymie postaci. Armas, prawdę mówiąc, był z nich najbardziej ludzki, odruchowo przysunęła się bliżej niego.
– Ciekawe, gdzie może być Gia? – zastanawiał się Kiro.
– Straciłem z nią połączenie, wydaje mi się, że ona po prostu śpi – uśmiechnął się Faron. – Kiedy z nią ostatnio rozmawiałem, język jej się trochę plątał, ale mimo wszystko zdołała jakoś podać w miarę dokładną pozycję. Jest w pobliżu miasta Guilin. Tam, po drugiej stronie rzeki, wznosi się niesamowita góra, wąska jak szydło, cienka i wysoka, a na jej szczycie jest świątynia czy pagoda z czerwonym dachem. Sądzę, że ona przebywa właśnie tam.
– Ale czy to nie jest zbyt ryzykowne? Przecież mogą się tam pojawić jacyś ludzie?
– Nie rozpoczął się jeszcze sezon turystyczny, a przypuszczam, że mieszkańcy miasta mają ważniejsze zajęcia, aniżeli wspinaczka po pionowych skałach. W każdym razie my jesteśmy najzupełniej bezpieczni, skoro przybywamy o tak wczesnym poranku.
– To chyba to miasto, Guilin?
– Z całą pewnością. I… poczekajcie chwilę… tam… to musi być ta skała!
Krążąc, zbliżali się w jej stronę. Miasto ledwie zaczęło budzić się do życia, jedynie tu i ówdzie pojawili się rowerzyści, zmierzający do pracy o tak wczesnej porze. Maszyna Śmierci leciała tak cicho, że żaden z nich nie zadarł głowy i nie popatrzył na niebo.