– I, jak wiemy, on zna uniwersalny kod, pozwalający mu wejść absolutnie wszędzie – uzupełnił Sardor. – Zamykanie gondoli w niczym więc nie pomoże. Czy mam przestawić pojazd Gorama do sąsiedniej doliny?
Ram rozważał tę kwestię.
– Wtedy Sol straci pomocnika w twojej osobie. Zaczekaj, wylądujemy i pomożemy Sol, a w tym czasie, gdy my będziemy zajmować się Talorninem, ty i Indra zaprowadzicie każde swoją gondolę do bazy w Austrii i natychmiast tu wrócicie, przywożąc innych Strażników, którzy nam pomogą. Przylećcie jedną gondolą, Sardorze. Musimy sprowadzić wszystkie pojazdy do bazy.
Sardor właściwie poczuł ulgę, gdy powierzono mu funkcję pilota. Miał już bardzo złe doświadczenia ze śmiercionośnymi nabojami Talornina. Obiecał, że najpierw zabierze gondolę Gorama.
Indra natomiast była i zła, i wystraszona. Zła dlatego, że nie pozwolono jej uczestniczyć w pościgu, a wystraszona dlatego, że nigdy dotychczas nie prowadziła tak skomplikowanych gondoli. Ta malutka, którą przemieszczała się z miasta do miasta w Królestwie Światła, była dziecinnie prosta w obsłudze w porównaniu z tymi tutaj. Ram jednak najwyraźniej miał o Indrze wysokie mniemanie i to było budujące. W dodatku zapewne chciał odsunąć ją jak najdalej od niebezpieczeństwa. Bardzo się o nią niepokoił. Wiedziała, dlaczego.
Talornin w swojej kryjówce oceniał sytuację. Wydawała się najzupełniej jasna. Na pewno zdoła dotrzeć do zielonej gondoli, zanim ktokolwiek go dostrzeże. Dobrze się schował. Gdyby udało mu się posłać choćby małą porcję śmiercionośnego gazu w stronę przynajmniej części tych łajdaków, byłoby jeszcze lepiej.
Pewną trudność sprawiało mu rozglądanie się po polanie, przeszkadzało mu w tym to całe mnóstwo liści. Dostrzegał jednak wrogów między gałęziami. Było ich teraz nie tak znów wielu, czyżby się podzielili? Właściwie widział tylko dwoje.
Nie, jednego. Jednego jedynego?
Leżał cicho i czekał. Gdzie się podziała reszta?
Jak trudno cokolwiek zobaczyć! Cóż za przeklęty las, naprawdę musi być aż taki gęsty? A ponadto nie dało się zaprzeczyć, że wzrok bardzo mu się pogorszył.
Był zdania, że prezentuje się teraz doskonale – uważała tak dusza rycerza z minionych czasów, która w niego wstąpiła – lecz oczywiście o wiele lepiej powrócić do ciała prawdziwego Talornina. Tak byłoby pod każdym względem wygodniej.
Łączyło się to jednak z koniecznością powrotu do Królestwa Światła i zabraniem stamtąd niebieskiego szafiru, bo skoro kamień uratował wodnego potwora, zapewne pomoże i jemu. To chyba logiczne.
Talornin nie brał pod uwagę faktu, że pomiędzy nim a wodnym potworem istnieje zasadnicza różnica co do stopnia tkwiącego w nich zła. Niebieski szafir nie zawsze zgadzał się na współpracę. Prawdę powiedziawszy, nie było ani trochę pewne, czy dla Talornina zechce cokolwiek uczynić.
Teraz dawny dowódca Strażników lepiej widział tego, który stał między gondolami. To Ram, ten okropny ważniak, który sprawił mu w Królestwie Światła tyle kłopotów. Owszem, Ram zawsze posłusznie wykonywał rozkazy zwierzchnika, lecz jego oczy wyrażały co innego. Pogardę, litość… Talornin zacisnął pięści z wściekłości, jaka pojawiła się w nim na to wspomnienie. Litość? W stosunku do głównodowodzącego w Królestwie Światła? Poza tym właśnie przez Rama usunięto go ze stanowiska, a na jego miejsce wyznaczono tego prostaka Farona.
Takiego upokorzenia nigdy nie puści w niepamięć.
Nagle Talornin instynktownie schylił głowę. Zielona gondola uniosła się w górę i zaraz potem jeszcze jedna poszła w jej ślady.
Przeklął w duchu. Teraz trudniej mu już będzie dotrzeć do innych gondoli, stały za daleko. Zostały dwa albo trzy pojazdy. Czy może tylko jeden? Nie widział tego zbyt dobrze.
Lecz jeśli Ram jest tam tylko w pojedynkę, to oznacza, że odleciała ta okropna Sol. To najlepsze, co mogło się stać. Talornin miał teraz wolną rękę, z Ramem poradzi sobie bez najmniejszego trudu, wystarczy jeden mały strzał i koniec z nim.
Gdyby tylko zdołał się ustawić pod odpowiednim kątem!
Odłożył torbę z całym sprzętem, by lepiej wycelować.
Ach, jakże nienawidził tych istot! Z nich wszystkich pozostał jedynie Ram, ale zaraz go dopadnie. Tamci zwiedli go, przekradli się po cichu za gondole, wsiedli do nich i odlecieli. Nienawidził ich.
Przeklęty Ram, czy on nie może ustać spokojnie choć przez chwilę? Zniknął mu z oczu, ale nie, znów się pojawił, był teraz znacznie bliżej. To świetnie, będzie mógł…
Co znów? To przecież Sol! Skąd ona się tu wzięła? Czyżby jednak nie odleciała z tamtymi gondolami?
Co ona trzyma w ręku? Talornin poczuł, że aż do szpiku kości przenika go zimny dreszcz. Ach, nie, to niemożliwe!
Podniosła tę rzecz w górę, jakby właśnie jemu chciała ją pokazać, i wybuchnęła śmiechem. Ram także się śmiał.
Talornin odwrócił się gwałtownie i sięgnął ręką po swoją torbę.
Nie było jej tam, gdzie ją zostawił.
Właśnie ją trzymała w ręku Soł!
Torba! Płacz ścisnął go w gardle. Torba ze śmiercionośnym wirusem, z całym zapasem amunicji, ze wszystkimi tymi maleńkimi ampułkami, zawierającymi gaz, którego celem było zabijać. Pistolet wprawdzie trzymał w ręku i zostało w nim jeszcze kilka naboi, lecz niezbyt wiele. Jeden, dwa, trzy, cztery. To już wszystko.
Ale jak mogło do tego dojść?
O, wiedział o tym aż za dobrze. Ram odwrócił jego uwagę, stał tam, pozwalając do siebie mierzyć, ale przez cały czas się poruszał, uniemożliwiając mu oddanie celnego strzału z takiej odległości.
A w tym czasie Sol, ta przeklęta wiedźma z rodu Ludzi Lodu, będąca jednocześnie człowiekiem i duchem, stała się niewidzialna i mogła bez najmniejszego problemu podejść do niego i zabrać torbę, którą tak bezmyślnie odłożył.
Co za cios! Jakież upokorzenie!
Ale wciąż miał w ręku pewien atut. Uwięził wszak tamtych dwoje, a ich, doprawdy, nie tak łatwo będzie odnaleźć. O, nie! Ci wstrętni Poszukiwacze Przygód mogą sobie jeszcze snuć płonne nadzieje.
Da znać, żeby więźniów natychmiast zgładzano. Taka będzie, kara za kradzież popełnioną przez Sol.
Podniósł się z zarośli i natychmiast im to wykrzyczał.
– Ach, tak? – odparł Ram. – A w jaki sposób zamierzasz o tym powiadomić?
Do diaska, przecież oni zerwali wszelką łączność!
– Mam swoje sposoby – odkrzyknął tym głuchym, przytłumionym głosem, którym mówił, odkąd przybrał postać rycerza.
Sol zawołała kpiąco:
– A gdzie masz te swoje sposoby, Talorninie? W tych swoich ciasnych portkach?
Przeklęte babsko! Miała rację, pozbawiła go wszelkich możliwości, odebrała wszystko, co nosił w torbie.
Znów przykucnął, mając poczucie, że akurat to niewiele mu pomoże. Przeklęta czarownica mogła w każdej chwili pojawić się za jego plecami, choć właśnie w tej chwili stała na polanie razem z Ramem.
Przez głowę przemknęła mu pocieszająca myśclass="underline" wciąż jeszcze zna uniwersalny kod.
Przechowywał go przecież we własnym mózgu.
Talornin zorientował się, że ma teraz podzieloną osobowość. „Rycerz” z VI wieku nie grzeszył rozumem i popełniał kolosalne głupstwa, był także na wskroś zły. Natomiast pół – Obcy Talornin wciąż był istotą szlachetną, tak przynajmniej o sobie myślał, chociaż aureola wokół jego głowy zaczynała już ciemnieć, to musiał przyznać. W każdym razie potrafił jeszcze logicznie myśleć.
I podczas gdy oni tam stali, na tyle osłonięci, by jego pociski nie mogły do nich dotrzeć, Talornin usiłował zrozumieć, jak mogło do tego wszystkiego dojść. Przecież on odpowiadał kiedyś za całe Królestwo Światła, był sławny i otaczano go szacunkiem!