Выбрать главу

Znajdował się teraz w dole na równinie, dotarł do niedużego miasteczka. Właściwie okazało się wcale nie takie znów małe, stała tu nawet jakaś fabryka i była też główna ulica., w którą Talornin teraz skręcił.

Mój ty świecie, dlaczego oni tak krzyczą, pomyślał. Tchórzliwe gady! Naprawdę jest o co tak wrzeszczeć? Rozbiegają się jak gdaczące kury, uciekające przed wozami zmierzającymi na prerię, widziałem to w tysiącach westernów.

Prychnął ze złością. Przecież prezentował się wspaniale, nieprawdaż? Owszem, włosów i skóry trochę mu ubyło po tak wielu stuleciach, ale dzięki temu wygląda przecież jeszcze lepiej. Wystarczy tylko spojrzeć na kości ręki, tak właśnie powinna się prezentować zgrabna dłoń, a nie jak u przekarmionych ludzi, którzy pod skórą mają mięso, to doprawdy ohydne!

Wyszczerzył wszystkie zęby, duże, mocne zęby. I nawet jeśli brakowało mu paru w dolnej szczęce, to co z tego? I jeśli z jego nosa zostały jedynie dwie dziurki, to doprawdy, czy to powód, żeby mdleć?

Jakiś mężczyzna w czarnym płaszczu z fioletowym kołnierzem zbliżył się do niego, niosąc przed sobą krzyż. Talornin złapał go za rękę i wyrzucił go w powietrze tak, że człowiek ten wylądował w fontannie. Czy ktoś jeszcze się odważy?

Ulica opustoszała.

Tkwiącego w Talorninie rycerza ogarnęła teraz żądza zemsty. Gdzież oni się wszyscy pochowali? Wydał z siebie głuchy ryk, który echem poniósł się między domami.

Gdzie wszyscy ci nędznicy?

Gruchnął jakiś strzał, jakaś kula odbiła się od skórzanego napierśnika. No cóż, to znaczy, że zbroja mimo wszystko do czegoś się nadaje, pomyślał Talornin, uśmiechając się drwiąco.

Musiał jednak pozbyć się zbroi, robiły mu się od niej odciski. Zresztą lepiej pozbyć się całej tej upiornej postaci, na dłuższą metę jest zbyt kłopotliwa. Lepiej na powrót stać się Talorninem. W każdym razie z wyglądu, bo jeśli chodzi o duszę bezwzględnego rycerza, to chętnie ją zachowa.

Kim zresztą mógł być ten, który dzielił ciało z nim, wielkim Talorninem? Nie przypuszczał, by był to prawdziwy rycerz, raczej jakiś zły pan zamczyska albo może zbrodniarz z jego drużyny? Ktoś, kto popełnił czyn tak haniebny, że za karę został upiorem, a napotkawszy niezwykłą osobę, Talornina, postanowił przyjąć go w siebie.

Szkoda tylko, że zbroja jest trochę za mała.

Nagle Talornin dostrzegł coś, co kazało mu się zatrzymać. Czy on dobrze widzi? Czy też tylko coś mu się marzy?

Nie, to naprawdę lotnisko! Wprawdzie nieduże, lecz na ziemi stały dwa samoloty.

Poszukiwacze Przygód mogli zachować swoje gondole dla siebie. On sobie poradzi bez nich. Po tylu latach spędzonych w Królestwie Światła znal rozlokowanie większości baz rakietowych tu, na Ziemi.

A najbliższa? Czy nie znajduje się przypadkiem w Austrii? W małym górskim jeziorze? Na pewno teraz, gdy tak wielu tych idiotów wyprawiło się na powierzchnię Ziemi, chcąc ją niby to ulepszyć, czeka tam jakaś rakieta.

Bez żadnych kolejnych przeszkód Talornin na sztywnych nogach ruszył ku lotnisku.

10

Indra i Strażnicy przybyli pierwsi. Byli o wszystkim poinformowani, bo Sol utrzymywała z nimi łączność. Trochę kłopotów sprawiło jej określenie miejsca, w którym się znajduje, gdyż marny stąd miała widok na okolicę, lecz właściwie odnalezienie jej nie sprawiło im większych problemów. Nie było tu znów aż tyle miejsc, z których można się było ześlizgnąć.

Indrę na widok Rama przeniknął chłodny spokój. Ludzie w podobnych sytuacjach reagują bardzo różnie, jedni wpadają w histerię, inni, tak jak właśnie Indra, zaczynają działać skutecznie. Starają się wyłączyć wszystkie uczucia i oceniają, co jeszcze da się zrobić.

– Czy któryś z was może przeczytać, co napisano na tych buteleczkach i pudełkach? – spytała natychmiast trzech Strażników.

Zinnabar mógł to zrobić. Jego matka wywodziła się z Obcych i to właśnie ona nauczyła go tajemnych znaków.

Wszyscy odetchnęli z ulgą.

Zinnabar czym prędzej odsunął na bok pojemniczki z nieistotną zawartością.

– Talornin albo cierpi na kłopoty z prostatą, albo też ma hemoroidy – zauważył cierpko po chwili.

Sol zdusiła chichot. Gdy pojawili się sprzymierzeńcy, miała wrażenie, jakby z jej barków zdjęto ogromny ciężar.

Wszyscy widzieli, że Ram znajduje się w stanie krytycznym. Sol nagle zorientowała się, jak bardzo sama jest przejęta. Aż nazbyt jasne było, w jaki sposób to wszystko może się skończyć.

– Tu jest ampułka z wirusem – poinformował Zinnabar z napięciem w głosie. – Nie zbliżajcie się do niej!

Algol z największą ostrożnością spakował niebezpieczny pojemnik do niewielkiego pudełeczka. Uprzednio wyłożył je miękkim mchem, żeby uchronić zawartość od wstrząsów.

– Nie ma żadnego antidotum? – dopytywała się Sol. – Ja już szukałam, ale bałam się cokolwiek ruszać.

– Na razie jeszcze nic takiego nie znalazłem – odparł Zinnabar, nie podnosząc głowy.

Indra wpatrywała się w nieruchome ciało Rama i bała się cokolwiek myśleć.

– Sardorze, dowiedz się, jak daleko zdążył już dolecieć Marco wraz z innymi – poprosiła.

Strażnik odszedł kawałek i wezwał przyjaciół.

Indra uścisnęła Sol za rękę.

– Całe szczęście, że tu byłaś – szepnęła. – Inaczej nigdy byśmy go nie znaleźli.

Wrócił Sardor.

– Już niedługo przylecą.

– Dzięki dobrym mocom – rozległy się szepty.

Na chwilę ich uwagę przyciągnął jakiś niewielki samolocik. Kołyszącym lotem przemknął między koronami drzew, zanim niezdarnie wzbił się wysoko w niebo.

– Jakiś początkujący – uśmiechnął się Algol z cierpką miną.

Zinnabar wreszcie podniósł głowę.

– Nie, nie znalazłem żadnego antidotum. Są tu wprawdzie dwie buteleczki oznaczone zupełnie obcymi mi nazwami, lecz chyba nie możemy ryzykować.

– Oczywiście, że nie – przytaknęła mu Indra. – Ten szaleniec Talornin mógł zabrać ze sobą cały magazyn najstraszniejszych trucizn. Raczej chyba poczekamy.

Klęczała, tuląc do siebie ciało Rama.

– A co ze sztucznym oddychaniem? Mam spróbować?

– Już za późno – odparł Zinnabar. – Jemu przydałyby się elektrowstrząsy, ale nie mamy ze sobą takiej aparatury. Przypuszczam zresztą, że nawet to by nie pomogło.

Zapadła cisza. Potężna leśna cisza. I śmiertelna, dodał w myślach Algol, lecz nie śmiał wypowiedzieć tego na głos.

Czas płynął. Robili dla Rama, co tylko było w ich mocy, lecz co właściwie mogli zrobić?

Nagle Sardor zauważył nieśmiało:

– Czy to przypadkiem nie jest cień Maszyny i Śmierci?

Poderwali się z miejsca. Sardor pobiegł w górę zbocza, by wskazać drogę nowo przybyłym.

Marco natychmiast przystąpił do ratowania Rama, a wszyscy inni odsunęli się na bok. Indra nie mogła się przemóc, by spytać, czy Ram przekroczył już granicę, która czyniła go niedostępnym, nie podlegającym żadnemu ratunkowi. Nikt inny też się na to nie odważył. Ram był taki ważny, tak niezmiernie istotny dla całego Królestwa Światła, niezastąpiony. I wcale nie tylko dla Indry.

A ona patrzyła na jego bladą lemuryjską twarz o idealnym kształcie, na zamknięte oczy i czuła, jak bardzo go kocha. Sol przekazała jej jego ostatnie słowa o morzu miłości, a ona, słysząc to, uśmiechnęła się tajemniczo do siebie.

Jako jedyna została teraz razem z Markiem, za nic bowiem nie chciała opuszczać Rama.

Jego czarne włosy opadły jej na rękę, trzymała go wciąż w objęciach, podczas gdy Marco przykładał mu dłonie do piersi. Indrze zdrętwiało ramię i kiedy w końcu zaczęło niekontrolowanie drgać, podszedł Kiro, by ją zastąpić. Ostrożnie zamienili się na miejsca, tak by Indra mogła wreszcie rozprostować członki, tkwiła wszak przy Ramie w tej samej pozycji, odkąd tu przybyła.