Выбрать главу

W lesie panowała taka niezwykła cisza. Indra rozejrzała się dokoła, popatrzyła na przyjaciół.

Aż sześciu Strażników, pomyślała zdumiona. Zgromadziło się tu aż sześciu Strażników: Kiro, Sardor, Zinnabar, Algol i Armas. No i Ram, ich przywódca. I jeszcze niczym z nimi nie związana Lisa.

A gdzie się podziali prawdziwi Poszukiwacze Przygód? No tak, Armas wywodzi się z naszej grupy, lecz poza nim z dawnego trzonu pozostali tylko Marco, Sol i ja. No i oczywiście Ram, ale on… on…

Nie miała siły, żeby pomyśleć o tym do końca.

Wreszcie Armas odważył się spytać:

– Jak idzie, Marco?

Minęła chwila, nim książę podniósł głowę.

– Nie wiem, Armasie. On jest bardzo daleko. Indra nie śmiała nawet oddychać.

– Zbyt daleko?

Czy ty nie możesz milczeć, Armasie, pomyślała zrozpaczona. Naprawdę musiałeś zadać to pytanie?

Nieszczęsna Lisa, cała drżąca, stała u boku Armasa z rękami skrzyżowanymi na piersi i głową wtuloną w ramiona, jak gdyby marzła. Zrozumiała, że oto jest świadkiem czegoś niepojętego.

A miało być jeszcze straszniej.

– Indro – odezwał się wreszcie Marco głosem pełnym napięcia. – Nic więcej nie mogę już dla niego zrobić.

– Możesz – odparła Indra spokojnie, wkroczywszy w pierwszą fazę żałoby, czyli zaprzeczenie. – Na pewno możesz.

Marco odetchnął głęboko i wstał.

– Bardzo mi przykro, on odszedł. Opuścił nas.

– Och, nie! – upierała się Indra, cały czas z taką samą niezmąconą pewnością jak przedtem. – Na pewno nie! To niemożliwe! To nie może być prawda! Ja to wiem, wiem z całą pewnością, tak nie może być.

Sol miała oczy pełne łez, Armas także walczył z płaczem. Strażnicy stali jak sparaliżowani, niezdolni do działania, ale Indra nie ustępowała. Jej głos brzmiał wyraźnie i dźwięcznie.

– Spróbuj jeszcze raz, Marco! Wiem, że potrafisz!

Książę przyjrzał jej się badawczo, wzrok miał taki dziwnie nieobecny.

– Co się stało, Marco? O czym myślisz?

Indra była sztywna, jakby pozbawiona uczuć, i taka zimna, strasznie zimna.

Marco ujął ją za ręce, okazały się lodowate.

– Ja już mu nie mogę pomóc, ale…

– Tak?

Zwlekał.

– Jestem teraz na powierzchni Ziemi, a pamiętam…

– Mów dalej!

Kiro wciąż trzymał w ramionach bezwładne ciało Rama. Wszyscy inni milczeli, wstrzymywali oddech.

– Co takiego pamiętasz, Marco? – cicho spytała Sol.

– Iana Morahana.

– To był mąż Tovy – powiedziała Indra.

– Tak, miał kompletnie zniszczone płuca. W Trollheimen jego życie się już kończyło, nie mogłem go uratować, ale…

Indra ściskała dłonie Marca.

– Ale otrzymałeś pomoc. Pamiętam już, czytałam o tym. Ach, zrób to, Marco! Zrób! Nie wiesz, jakie to strasznie ważne!

– Owszem, wiem – uśmiechnął się ze smutkiem. – Ale minęło już tyle czasu, nie jestem pewien, czy to możliwe.

– Spróbuj! Tak cię proszę, spróbuj!

– Nie wiem, czy zostanę zaakceptowany, przecież ja to wszystko opuściłem.

Armas, który nie należał do Ludzi Lodu, nie bardzo mógł pojąć tę rozmowę. Rozumieli się jedynie Indra, Marco i Sol.

– Marco, błagam cię!

– Wiem, Indro. Wiem już teraz, czym jest miłość.

Nigdy jeszcze nie widział takiej prośby w tak spokojnych oczach. Rozumieli się. Ona wiedziała. To on musiał podjąć tę decyzję.

– Odsuńcie się więc! – powiedział. – Odsuńcie się daleko!

Indra odeszła, tak samo Sol. Ona dobrze wiedziała, w czym rzecz, i nerwy miała napięte jak struny skrzypiec.

Kiro ułożył Rama na ziemi i wstał. Wraz z trzema innymi Strażnikami, Sardorem, Algolem i Zinnabarem, także się odsunął. Armas i Lisa natomiast, nic z tego nie rozumiejąc, nie ruszali się z miejsca. Lecz Armas również był Strażnikiem i w końcu zrobił tak jak inni. Lisa poszła bezwolnie za nim.

Ram leżał na ziemi. Marco stanął przy nim i wyciągnął ręce do nieba. Wypowiedział kilka słów w jakimś prastarym języku, którego nie były w stanie przetłumaczyć nawet aparaciki Madragów.

Nasłuchiwali potem ciszy w lesie. Gdy spadła szpilka z sosny, usłyszeli ją wszyscy.

Lisa złapała Armasa za rękę i nie wypuszczała jej z uścisku, Strażnicy zaszyli się między drzewa. Sol nawet na moment nie spuszczała wzroku z Marca, a Indra patrzyła tylko na leżącego nieruchomo Rama, którego pokochała bardziej niż własne życie.

I nagle wszyscy zdrętwieli. Coś się zbliżało. Przez powietrze poniósł się szum. W końcu padły na nich jakieś dwa cienie.

Marco, drżący, wypuścił powietrze z płuc.

Lisa zamknęła oczy, bała się patrzeć, bo nagle zrobiło się jasno, ta jasność wprost oślepiała. W końcu to Armas kazał jej unieść powieki.

Znajdowali się teraz daleko od Rama. On leżał całkiem sam na przysypanej sosnowymi szpilkami ziemi. Nawet Marco cofnął się odrobinę.

Lisa kilkakrotnie odetchnęła głęboko. Nie chciała wierzyć w to, co widzi.

Wprawdzie przeżyła wiele niesamowitych rzeczy, odkąd Armas zabrał ją z domu, z Pragi, lecz to przechodziło już wszelkie granice. Nie mogła złapać powietrza, myślała nawet, że zaraz straci przytomność.

Przed nimi stały jakieś dwie niesłychanie wysokie postacie, twarzą zwrócone w stronę Marca, który witał je z niezwykłą czcią. Przybysze również pochylili głowy, chcąc okazać mu szacunek. Sol z Indrą padły na kolana, Strażnicy przyklękli na jedno kolano, pochylili głowy. Armas poszedł w ich ślady, a Lisa, nie zdając sobie sprawy, także uklękła, musiała to zrobić odruchowo.

Stali przed nimi dwaj aniołowie, ale byli czarni, czarni niczym krucze skrzydła.

Zaczęła się wreszcie domyślać niezwykłej potęgi Marca.

– Jak dobrze znów was widzieć, przyjaciele – usłyszała jego głos.

– My także się z tego cieszymy, szlachetny książę – odparł jeden z aniołów.

Marco uśmiechnął się lekko.

– Towarzyszyliście mi przez cale moje życie.

– Pamiętamy twoje narodziny, książę Marco – dodał drugi. – Był to dla nas wielki zaszczyt, że mogliśmy pomóc tobie i twemu bratu przyjść na świat.

– A jak się miewa Ulvar? Tęsknię za nim.

– Jest wielką radością dla wszystkich mieszkańców Czarnych Sal twego ojca. Ale wezwałeś nas, książę. Dlaczego?

Marco wyjaśnił, kim jest Ram i ile znaczył dla Królestwa Światła i wszystkich, którzy tam mieszkają.

Aniołowie popatrzyli na Rama.

– On przekroczył granicę i zmierza już poprzez piękne jasne królestwa ku swemu celowi.

– Czy możecie go uratować?

Czarni aniołowie popatrzyli na Marca.

– Chcesz powiedzieć, sprowadzić go z powrotem? Wszystko zależy od tego, czy dusza opuściła ciało. Jeśli stało się taj, to już jest za późno. Śmierć nie wypuści z rąk swojej zdobyczy.

Sol wystąpiła naprzód, ukłoniła im się i powiedziała:

– Ludzie Lodu znają bóstwo śmierci, które być może da się przekonać.

Jeden z czarnych aniołów uśmiechnął się życzliwie.

– Masz na myśli Shamę? Ducha przerwanego życia? Złej, nagłej śmierci? O, tak, rzeczywiście to jego domena, lecz niestety w zbyt wyraźny sposób jest duchem Ludzi Lodu.

Drugi spytał życzliwie:

– Ty jesteś Sol z Ludzi Lodu, prawda? Spotkaliśmy się już wcześniej, jeśli nie gdzie indziej, to przynajmniej w Górze Demonów.

Sol wzruszyła się niemal do łez, że ją zapamiętał.

– Spróbujemy! – zdecydował czarny anioł. – Najpierw musimy wydobyć z niego truciznę. Jeśli ona będzie pozostawać w ciele, na pewno nie da się go uratować.