Na twarzy Farona malowała się teraz rozpacz.
– Tymi słowami nie uwolnisz mnie od poczucia winy. To my zniszczyliśmy Talornina. Ach, cośmy uczynili Móriemu i Berengarii!
Lenore histerycznie chwytała ustami powietrze. Indra poprosiła ją o spokój, tłumaczyła, że w ten sposób tylko pogarsza całą sprawę.
– Ale przecież ja umieram! Ja mogę umrzeć! Czy nikt mnie nie uratuje? Przecież ja mogę umrzeć!
– Wszyscy możemy – oświadczyła Indra lodowatym tonem. – Ale żadne z nas nie histeryzuje tak okropnie jak ty.
Armas krążył po pomieszczeniu, usiłując znaleźć jakieś wyjście, lecz bez powodzenia. Lisa starała się dotrzymać mu kroku, lecz była bardzo osłabiona i chwiała się na nogach, nie przebywała wszak pod Świętym Słońcem tak jak inni.
Indra złapała Armasa za rękę.
– Słuchaj no, mój chłopcze! Zajmiesz się teraz tą nieszczęsną dziewczyną! – syknęła cicho. – Gdzie te twoje dżentelmeńskie maniery, które okazywałeś Kari? Gdzie twoja czułość, troskliwość i ciepło? Przecież jak zechcesz, to potrafisz!
Armasowi twarz się ściągnęła.
– Nie mogę. To nie byłoby fair wobec Berengarii, rozumiesz chyba? Jeszcze mogłaby mnie źle zrozumieć. Przecież ona mnie kocha.
Indra wpatrywała się w niego z niedowierzaniem.
– Berengaria? Kocha ciebie? Co ty, u diabła, sobie wymyślasz?
– Ach, nie masz pojęcia, jak bardzo ona mnie uwielbia!
– Bzdury! Minęła już cała wieczność od tamtego czasu, kiedy się w tobie podkochiwała, i to w dodatku przez krótką chwilę. Wierz mi, to bardzo prędko minęło.
Armas dumnie wyprostował głowę i popatrzył na Indrę z góry.
– Ty o niczym nie wiesz. Berengaria i ja się kochamy.
Indra zamknęła oczy i westchnęła.
– No cóż, skoro tak się upierasz. Ale mimo wszystko zmiłuj się nad tą dziewczyną, zanim ona zemdleje.
– Dobrze, już dobrze, ale pamiętaj, nigdy nie zdradzę Berengarii.
Indra nie odpowiedziała, po prostu od nich odeszła. Bo ona także oddychała z coraz większym wysiłkiem i powoli zaczynało jej się robić słabo. Armas zdążył jeszcze zobaczyć, że pod Lisą uginają się nogi, pochwycił ją, wziął na ręce i tak jak stał, usiadł z nią na podłodze, gdyż niżej było najwięcej powietrza.
Twarz Farona badającego kontener nagle się rozjaśniła, jakby odżyła w nim nadzieja.
– Dolgu, mówiłeś, że to Talornin od czasu do czasu otwierał to pudło?
– Zawsze. Ojciec mówił, że za każdym razem ukazywała się jego twarz. Ale tu w ogóle rzadko ktokolwiek zaglądał.
– Jeśli Talornin mógł otworzyć ten kontener, to i ja powinienem… – zaczął Faron zamyślony. – Nie mogli zastosować tu uniwersalnego kodu, bo on jest ważny jedynie w Królestwie Światła, to musi być coś zupełnie innego.
Pozostali czekali w napięciu. Zostało już tak mało powietrza, że z trudem trzymali się na nogach. Musieli opierać się o ściany. Faron cały czas tulił Gię do siebie, może chciał w ten sposób uniknąć nagabywań Lenore?
Rozmawiali jak najcichszym szeptem, urywanymi zdaniami, bo wypowiadanie słów kosztowało ich już wiele wysiłku.
– Wydaje mi się, że się domyślam, jakiego kodu on użył – powiedział z namysłem Faron. – Jednego ze specjalnych kodów Obcych. Niestety, pozwolono mu uczęszczać do naszych szkól, pomimo iż był jedynie pół – Obcym.
Faron przyłożył dłonie do przedniej ściany kontenera i zaczął w niego bębnić koniuszkami palców w atonalnym rytmie, którego nie dało się powtórzyć. Indrze wydawało się, że jest on podobny do z pozoru przypadkowej kolejności, z jaką Anglicy uderzają w swoje posiadające wiele różnych głosów kościelne dzwony, z tą tylko różnicą, że tutaj nie rozbrzmiewała żadna ogłuszająca kakofonia dźwięków i słychać było jedynie delikatne uderzenia koniuszków palców w martwy pancerz.
Może był to jakiś zawiły system, przypominający alfabet Morse'a albo stukanie na maszynie do pisania?
– Co on robi? Mamy czas na takie głupstwa? – wykrzyknęła Lenore, z trudem chwytając powietrze.
Faron opuścił ręce z grymasem rezygnacji na twarzy.
– Pomyliłem się w liczeniu. Zatkaj jej usta, Algolu!
Pomimo urażonych protestów Lenore, Algol zdołał jakoś nad nią zapanować. Zresztą pewnie i jej słabość zaczynała dawać się we znaki.
Faron zaczął od nowa i teraz wszyscy zachowali milczenie.
Algol mógł puścić Lenore, która nie chciała już więcej narażać się „na dotyk jego brudnych palców” na delikatnej skórze.
Kod był strasznie zawiły i Faron kilkakrotnie musiał robić przerwy, żeby przypomnieć sobie jego kolejne części. Zaraz jednak znów zaczynał stukać.
I wreszcie! Z westchnieniem ulgi opuścił swoje dziwne dłonie, piękne, delikatne dłonie z charakterystycznymi dla Obcych sześciokątnymi palcami.
– Skończyłem. Przekonamy się teraz, czy to było to, czy też zupełnie co innego, o czym nie mam najmniejszego pojęcia.
Pomieszczenie spowiła cisza. Słychać było jedynie ciężkie, niemal chrapliwe oddechy. Lisa wyglądała już bardzo źle, twarz miała szarą, spoconą, ręką ściskała się za udręczone gardło, a jej oddech był naprawdę straszny.
Nagle jednak w przedniej ścianie kontenera zrobiła się wąziutka szczelina, która powoli się rozszerzała. Ukazał się stosunkowo wysoki i szeroki właz.
– Ach! – ucieszył się Faron. – A więc się udało!
16
Faron spoważniał. Otwarcie kontenera to jedno, a sprawdzenie, co znajduje się w środku, to zupełnie inna sprawa.
Nigdy jeszcze nie widzieli, żeby był tak sztywny ze strachu. Jakby starał się zamrozić wszystkie swoje uczucia, i to jedynie po to, by znaleźć w sobie dość odwagi i zajrzeć do środka.
Jeśli ktokolwiek – może Lenore – miał nadzieję, że z kontenera napłynie świeższe powietrze, to szybko musiał się pożegnać z takimi marzeniami. Ze środka buchnął, łagodnie mówiąc, nieprzyjemny zaduch i Lenore aż odrzuciło. Inni byli bardziej przygotowani na coś podobnego i zareagowali z większym spokojem.
Zapach był pierwszym wrażeniem.
Wreszcie jednak zajrzeli do środka.
Ujrzeli nieprawdopodobnie wprost ciasne i ciemne jak grób pomieszczenie. Niepojęte, jak troje ludzi mogło się tam w ogóle zmieścić! Teraz było ich wprawdzie tylko dwoje, lecz i tak musiało być strasznie.
– Ach, nie, to nieprawda! Takich rzeczy nikt nie może zrobić! – jęknęła Indra przerażona.
Wszyscy przez moment stali jak sparaliżowani, wreszcie jednak Faron i Algol ocknęli się i skoczyli po nieszczęśników. Zaraz też i inne ręce wyciągnęły się do pomocy.
Ludzie w kontenerze byli nieprzytomni.
– Chwileczkę, ostrożnie! – wołała Indra. – Przecież oni mogą się rozsypać na kawałki, jeśli tak będziecie ich szarpać!
To ostrzeżenie wydawało się jak najbardziej na miejscu. Móri i Berengaria byli tak chudzi i wycieńczeni, że wszyscy obawiali się najgorszego. Siedzieli pionowo niby azteckie mumie, plecami oparci o ścianę, z nogami podciągniętymi pod brodę, by w ogóle się tam zmieścić.
Móri siedział z brzegu. Dolg i Algol wspólnymi siłami rozprostowali jego ciało do normalnej pozycji, lecz nie potrzeba było męskiej siły, by go unieść. Jego wagę można liczyć w gramach, pomyślała Indra. Bardzo chciała coś zrobić, lecz uniemożliwiał to brak miejsca. Mogła jedynie czekać.
Odkryła przy tym, że Dolg wcale nie stara się podnieść ojca. Przeżyła niewielki wstrząs, uświadomiła bowiem sobie, że Dolg przestał już być zwykłym człowiekiem, jeśli oczywiście kiedykolwiek nim był. Teraz przyjął postać elementarnego ducha, który się zmaterializował, i zapewne istniały ograniczenia jego ziemskich poczynań. To Algol wziął czarnoksiężnika na ręce i ułożył go delikatnie na podłodze.