Problem rozwiązał jeden z członków załogi. Okazało się, że na statku istnieje specjalny system niszczenia większych odpadków. Tam właśnie zanieśli zwłoki i patrzyli potem, jak pierwszy z nich – Ingelgerius – po prostu zniknął, zmienił się w pył, który został wessany przez wentyl w podłodze.
Ram odwrócił się i mruknął do Marca:
– Pewnie to bluźnierstwo, co powiem, ale tak naprawdę to Hutchinson wyświadczył nam wielką przysługę.
Marco, najzupełniej poważny, odrobinę poczuwający się do winy, pokiwał głową. Uczynił to nie bez ulgi.
Przez chwilę wahali się, co zrobić z Lenore.
W końcu jednak zdecydowali, że wyprawią ją w taką samą podróż. Uważali, że to dość humanitarny i właściwie bardzo piękny pogrzeb – zostać rozsypanym niczym maleńkie drobinki śniegu nad ziemią.
20
Na statku kosmicznym zostali dość długo. Trzeba było ułożyć plany, wykąpać się, najeść i odpocząć. Móriego i Berengarię należało troskliwie pielęgnować, by nabrali sił przed opuszczeniem tego miejsca.
– Gdzie Dolg? – spytała nagle Indra, gdy wreszcie zasiedli w stołówce przy bardzo potrzebnym im już obiedzie.
Móri, oparty o ścianę, odparł słabym głosem:
– Przekazał pozdrowienia dla was wszystkich. Nie chciał urządzać żadnego rozdzierającego serca pożegnania. Powiedział mi tylko, że wykonał już swoje ostatnie zadanie.
Indra wbiła wzrok w Móriego.
– Chcesz powiedzieć, że on nas opuścił? Już na zawsze?
– Tak, tym razem to już ostateczne. Dolg mówił, że nigdy was nie zapomni. Byliście jego najlepszymi przyjaciółmi.
W głosie czarnoksiężnika brzmiał smutek. Jego ukochany syn, dziecko bólu – bo był taki inny, tak obcy na tym świecie – odszedł na zawsze.
Przy stole zrobiło się bardzo cicho. Indra próbowała rozpaczliwie uchwycić się słów Dolga o tym, że nigdy ich nie zapomni. To chyba musi znaczyć, że on gdzieś istnieje, skoro może pamiętać? Lisa chciała powiedzieć, że Dolg wydawał się taki wspaniały, uznała jednak, że nie powinna mówić o kimś, o kim wszyscy inni wiedzieli o wiele więcej niż ona.
Widziała, że dziewczęta mają łzy w oczach. Odszedł ktoś z najbliższego kręgu przyjaciół i nigdy więcej nie powróci.
Faron wyprostował się i przerwał tę długą ciszę.
– Jak właściwie mają się sprawy na Bliźniaczej Planecie?
Jeden z mężczyzn się skrzywił.
– Wiele jest niezgody i kłótni, ale… – Zamyślił się. – Ale właściwie przyczyną tego byli Talornin, Lenore i Ingelgerius, przez swoje niezadowolenie. My zaś okazaliśmy się dostatecznie głupi, by pójść za nimi, bo to oni wmówili nam, jak wspaniale będzie nam na Ziemi.
– Przecież my nawet tam nie dotarliśmy! – rzekł inny. – Talornin obiecywał, że razem z Lenore przybędą tu po nas, gdy tylko przygotują wszystko na Ziemi. Ciekawe, czy w ogóle nie zamierzał puścić nas w trąbę? Byliśmy tylko jego narzędziami w drodze do uzyskania władzy. Mogliśmy tkwić tutaj aż do sądnego dnia.
– Chyba nie – podjął pierwszy. – Nasze zapasy zaczynają się już przecież kurczyć.
– To znaczy, że tylko dzięki Maszynie Śmierci możemy dotrzeć na Ziemię? – spytał Ram.
– Tak.
– Nie brzmi to najlepiej.
– Ale nie odpowiedzieliście mi na pytanie, jak jest na Bliźniaczej Planecie – powiedział Faron. – Mam na myśli kwestie czysto materialne.
– Cóż, odbudowa trwa, ale wszędzie dawały się odczuć straszne braki. My oczywiście wiedzieliśmy, że winny jest temu Talornin i jego tajemnica, ten statek. Talornin kradł jak kruk, nie przebierał w środkach. Poza tym jednak, moim zdaniem, standard życia był dość wysoki. To marzenie o Ziemi i Królestwie Światła zwiodło nas na manowce.
– Chcecie wrócić na tę drugą planetę?
Popatrzyli na siebie. Niektórzy chcieli jechać „do domu”, zostawili tam przyjaciół i bliskich, inni woleli przedostać się na Ziemię albo do Królestwa Światła.
– Ziemia jest teraz równie piękna i spokojna jak Królestwo Światła – wyjaśnił Marco.
Faron podjął decyzję.
– Dawno już powinienem wybrać się na Bliźniaczą Planetę. Trudno mi było jedynie oderwać się od Poszukiwaczy Przygód. Wydaje mi się, że nadszedł najwyższy czas, bym tam pojechał.
– Jadę z tobą – oświadczyła Berengaria ochrypłym głosem. Na wpół leżała na ławce, wciąż była chuda jak szkielet, ale nabrała rumieńców, a oczy odzyskały blask, lśniły też włosy. Coraz bardziej widoczna stawała się jej dawna uroda.
Faron chciał protestować, lecz po krótkim namyśle stwierdził, że to propozycja nie do odrzucenia.
– To może być bardzo emocjonująca podróż, Berengario – uśmiechnął się do dziewczyny.
Sposób, w jaki wymawiał jej imię, a także jej promienny uśmiech, pozwalał odgadnąć innym, jak będzie rozwijał się w przyszłości ich wciąż jeszcze bardzo niewinny związek.
Indra znów musiała otrzeć oczy.
– Możecie chyba zabrać ze sobą niezłą dawkę eliksiru Madragów – zaproponował Kiro.
– Myślałem dokładnie o tym samym – powiedział Faron. – Mamy go przecież dość, a zresztą Madragowie produkują nowe porcje, niemalże z niczego. Doprawdy, to aż niewiarygodne, jak mało potrzeba tych najważniejszych składników.
Większość zebranych wiedziała, o co chodzi: o jasną wodę i Święte Słońce.
Mężczyźni z Bliźniaczej Planety uznali to za niezły pomysł, przynajmniej ci, którzy zamierzali tam wrócić.
Berengaria popatrzyła na Gię, w końcu się roześmiała.
– Nie do wiary, że to ty jesteś Gwiazdeczka, trudno mi to pojąć. Mam wrażenie, że zaledwie chwila upłynęła od tamtego czasu, kiedy nazywałaś mnie Bengabanga.
– O, nie, to Kata tak na ciebie mówiła – sprzeciwiła się natychmiast Gia. – Ja wymawiałam twoje imię o wiele bardziej prawidłowo: Bengabaia.
Roześmiali się. Czuli, że po wszystkich tych dramatycznych i tragicznych wydarzeniach potrzeba im teraz śmiechu.
Marcowi nie bardzo się spodobało przypominanie mu o tym, że Gia jeszcze nie tak dawno była dzieckiem. Kochał ją bardziej niż kiedykolwiek. Czuł jednak, że zarówno ona, jak i on sam, potrzebują czasu, by zrozumieć jej niezwykle szybki rozwój. Wciąż nie mógł się pozbyć myśli o pedofilii, choć przecież Gia osiągnęła już poziom wieku wszystkich mieszkańców Królestwa Światła. Poznawał to po jej twarzy, na której pojawił się dojrzały spokój, rzecz jasna często przerywany wprost musującą radością życia, zmysłowością i podziwem w jej oczach, ciekawością, gdzie też mogą kierować się jego uczucia.
Owszem, dorosła już do tego, by próbować podbić jej serce, ale on po prostu nie potrafił się przemóc.
Znów na niego patrzyła. Marco musiał odwrócić głowę, miał wrażenie, że oślepiła go spojrzeniem, a nie chciał, by dowiedziała się, że żywi dla niej inne uczucia aniżeli czułość i wielką troskę. Na razie jeszcze nie.
Z Lisą coś się działo. Armas wyczuwał to, nie tylko zresztą on. Gdy tylko jednak ktoś chciał ją skłonić do zwierzeń, prychała rozzłoszczona i odchodziła.
Od czasu do czasu widywali ją płaczącą przy oknie, kiedy sądziła, że nikt na nią nie patrzy.
Armas starał się dawać jej tyle miłości i poczucia bezpieczeństwa, ile tylko potrafił, lecz im bardziej się starał, na tym większy dystans ona go odsuwała.
Ale pewnego dnia mieli już dość. Armas zastał Lisę szarpiącą się z zamkiem do wielkiej komory destrukcyjnej, wybuchła między nimi prawdziwa bójka, nim zdołał wreszcie odciągnąć ją z tego miejsca. Zaliczył przy okazji porządny cios w łuk brwiowy, od którego na ładnych kilka dni zsiniało mu jedno oko.