– W porządku – oświadczył Armas, siląc się na spokój. – Nie chcesz mieć do czynienia ze mną, przynajmniej tyle do mnie dotarło, ale od tego do odbierania sobie życia jest jeszcze daleko. Aż tak natrętny nie mam zamiaru być.
– Ty niczego nie rozumiesz – mruknęła dziewczyna i uciekła.
Armas nic nie mógł na to poradzić, że poczuł się bardzo boleśnie urażony.
Jeszcze tego samego popołudnia do pokoju straży, w którym często przebywał Marco, zastukał gość.
Marco poprosił Lisę, by usiadła naprzeciwko niego.
– Taki z ciebie czarownik – zaczęła bez wstępów i bardzo agresywnie.
Marco uśmiechnął się.
– To dopiero określenie! Co cię dręczy, Liso? Faron, który obiecał twojej prapraprababce Libuszy zająć się tobą, ogromnie się niepokoi. Źle ci z nami?
– Ależ nie, bardzo dobrze!
– Może to Armas ci dokucza?
– Oczywiście, że nie, wprost przeciwnie.
– Ale chcesz umrzeć, dlaczego?
Z gardła Lisy wydarł się szloch.
– Wiesz na pewno, że nigdy nie byłam święta.
– Owszem, tyle zrozumiałem. Ale to przecież już minęło i nikt o tym nie pamięta.
– Wcale tak nie jest. Mam AIDS.
Marco zamarł.
– Sądziłem, że AIDS zostało już pokonane – odezwał się wreszcie.
– Phi! – prychnęła Lisa. – To ci mędrkowaci naukowcy na Zachodzie tak sobie wyobrażają. Niełatwo pokonać coś, co tak świetnie się czuje w pościeli.
Marco siedział zamyślony. Oto nieoczekiwanie pojawił się nowy problem. Ci, co sądzili, że zagrożenie AIDS dawno już zniknęło z powierzchni Ziemi…
Lisa zaczęła płakać.
– W dodatku teraz, kiedy znalazłam kogoś, kogo mogę kochać. Przecież ja go nie chcę zarazić!
Marco podniósł głowę.
– Twojemu problemowi na pewno uda nam się zaradzić, gorzej będzie z tym, co stanowi problem dla świata.
– Możesz mi pomóc? – spytała Lisa, szeroko otwierając pełne łez oczy.
Marco wyglądał na zmęczonego. Przez całe swoje długie życie tak bardzo się cieszył za każdym razem, gdy mógł przyjść komuś z pomocą dzięki swym niezwykłym zdolnościom. Z czasem jednak zaczął czuć się jak lina ratunkowa, której wszyscy się chwytają, gdy tylko pojawi się najmniejszy problem. Wprawdzie Lisa zgłosiła się do niego z niemałym wcale problemem, zresztą bardzo chciał jej pomóc. I nieprawdą było to, co pomyślał wcześniej, przecież zwracali się do niego tylko wtedy, gdy innego wyjścia już nie było.
Ale był rad, że nie wszyscy ludzie na Ziemi wiedzą o jego magicznej mocy.
Pół godziny później mógł oznajmić, że Lisa jest zdrowa. Dziewczyna, uradowana, uściskała go i czym prędzej pobiegła, żeby Znaleźć Armasa.
Chłopaka zaskoczyło jej nowe nastawienie do niego. Gdy jednak ucałowała go gorąco, prosząc, by puścił w niepamięć całą jej wrogość i wszystkie złośliwe uwagi, musiał najpierw się upewnić, czy przypadkiem nie chce mu spłatać kolejnego psikusa. Dopiero gdy przekonał się, że Lisa jest jak najbardziej poważna, pociągnął ją do jakiegoś pokoju i starannie zamknął za nimi drzwi na klucz. Tyle pięknych słów chciał jej powiedzieć.
Aż tyle słów nie padło, Lisie widać wystarczyły czyny.
21
Dolg, opuściwszy statek kosmiczny, ani razu nie obejrzał się za siebie. Wiedział, że ojciec znalazł się teraz w dobrych rękach, zdawał sobie również sprawę, że gdyby się odwrócił, być może zabrakłoby mu siły, by spełnić swe pragnienie: włączyć się w Wielką Światłość, definitywnie i na zawsze. Dlatego właśnie nie pożegnał się z przyjaciółmi. To by go osłabiło. Przecież oni tak strasznie się ucieszyli, że znów go widzą. Dziękowali za to, że dał im szansę wyznania mu, jak bardzo go kochają… Nie, zbyt trudno byłoby raz jeszcze się żegnać.
Tym razem nie przejmował się dematerializacją. Jako Dolg Lanjelin Mattias z rodu czarnoksiężników, którym kiedyś był, opuścił statek i na własne życzenie zaczął się od niego oddalać. Mógł poruszać się w taki sposób, w jaki zechciał, i gdzie tylko zechciał. Stał się bowiem częścią żywiołów.
Zostawiwszy statek kosmiczny za sobą tak daleko, że już stracił go z oczu, Dolg rozejrzał się wkoło.
Dokąd chciał się udać? Dokąd powinien iść?
Czy Goram nie twierdził, że aby dostać się do Wielkiej Światłości, trzeba najpierw dotrzeć na Bliźniaczą Planetę? Tam podobno istniało ukryte przejście prowadzące do wymiaru, w którym panowała zwyciężająca wszystko miłość. Tak jak na górze Mont Salvat, gdzie przechowywany był święty Graal. Ta, do której dotrzeć mogli jedynie ci absolutnie czyści. Nie każdy potrafił znaleźć wejście do Wielkiej Światłości.
Lecz Eliveva wspomniała, że on, Dolg, nie musi wcale iść tą drogą. Jako elementarny duch był istotą szczególną, a ona miała wskazać mu drogę, bezpieczną i pewną.
Również ze względu na nią nie chciał się dematerializować, stawać bezcielesny. Jak Eliveva zdołałaby go znaleźć, gdyby przeniknął we wszystko, co istnieje, w powiew wiatru, w szum morza, w zapach kwiatów? Dla niej wolał pozostać konkretnym, cielesnym Dolgiem.
Nie było drugiej istoty, wobec której czułby taki szacunek. Czekała wszak na niego blisko czterysta lat, biedna dziewczyna.
– Eliveva! – zawołał, a w milczącej przestrzeni kosmicznej jego głos poniósł się daleko.
Z oddali napłynęło słabe echo. Nie było to jednak echo jego własnego głosu, właściwie brzmiało to niczym wycie psów.
Gdzie on właściwie się znalazł?
Wznosił się ze statku kosmicznego, musiał więc chyba już opuścić atmosferę ziemską, a może nie? Nie wiedział. Nie zastanawiając się nad tym, wsunął się w cień Ziemi, błękitna planeta leżała między nim a Słońcem, zrobiło się więc ciemno, zimno i bardzo pusto.
Nasłuchiwał.
W przestrzeni rozległy się jakieś niesamowite huki czy grzmoty, w oddali wystrzeliwały zielonobłękitne blade wieże, przypominające piszczałki organów, w granatowym eterze iskrzyło się z hałasem.
Jonosfera.
Musiał znaleźć się w jonosferze. Tam gdzie pod wpływem działania słońca tworzy się zorza polarna. Piękna, śmiertelnie piękna dla zwyczajnego mieszkańca Ziemi, Dolg jednak dawno już przeszedł na drugą stronę, pozostawał nietykalny dla żywiołów, stal się wszak jednym z nich.
– Eliveva! – zawołał jeszcze raz.
Nie miał pojęcia, gdzie jej szukać. Może ona nie dotarła aż tutaj? Może nigdy się nie odnajdą?
Nagle tuż przy nim rozległo się ściszone warczenie i odgłos miękkiego stąpania.
Nie wolno mi się bać, pomyślał Dolg. Nie mogę stracić panowania nad sobą. Nie wiem, co to jest, nie przypuszczałem, że coś podobnego może się stać.
Z mroku wyłoniły się wielkie zwierzęta, równie czarne jak ciemność, z mrocznymi ślepiami. Ledwie je widział, wydało mu się jednak, że przypominają wielkie, bardzo wielkie psy.
Stal zupełnie nieruchomo, nie śmiał nawet drgnąć.
Zaraz jednak zrozumiał, one go otoczyły, lecz nie atakowały.
Chciały go chronić.
Odetchnął z niewysłowioną ulgą.
– Wskażcie mi drogę do Elivevy!
Dolgowi wydawało się, że podróżuje przez jonosferę w otoczeniu olbrzymich zwierząt już przez całą wieczność. Nie była to łatwa droga wśród takiej ciemności, która wkrótce już miała zmienić się w światło.
Wcześniej jednak coś się wydarzyło.
Iskrząca, przecudna gra świateł zaczęła się przenikać, ściany zorzy polarnej pociemniały, przechodząc od zimnej zieleni w astralny błękit, kobalt i dalej w purpurę. I nagle całe niebo zapłonęło głęboką czerwienią w takim odcieniu zorzy polarnej, jaki Dolg z Ziemi miał okazję oglądać tylko raz, a i wówczas nie bardzo wiedział, co to może znaczyć. Czerwień bowiem nie jest barwą charakterystyczną dla zorzy polarnej, wiedział jednak, że niekiedy się ją widuje.