Выбрать главу

Zorientowali się bez trudu, że sporo tu także mniej przyjaznych istot, wszak Królestwo Światła dość beztrosko pozbywało się szumowin i łajdaków, których za karę wysyłano tutaj i zatrudniano przy odbudowie planety.

Lecz oczywiście żyło tu wielu porządnych ludzi, a także sporo Lemuryjczyków. Pod względem liczby mieszkańców planeta nie mogła się jednak równać z Ziemią, było ich tu zaledwie około stu tysięcy.

Chociaż to i tak bardzo dużo, zważywszy, że wszystkich należało teraz stąd zabrać.

Wylądowali w pobliżu jakiegoś miasta i natychmiast rozpoznali charakterystyczną dla Obcych architekturę: lśniące bielą, wznoszące się dość wysoko, domy, pełne tajemniczych wijących się schodów, balkoników, łukowatych przejść i wygiętych mostków między wieżyczkami. Przypominało to wymyślne lodowe zamki rodem z jakiejś osobliwej baśni.

Jakaż szkoda, że to wszystko ulegnie zniszczeniu!

Faron natychmiast zarządził rozdzielanie porcji eliksiru Madragów, którego odrobinę dolano do napoju wszystkim mieszkańcom Bliźniaczej Planety. Wiedział, że już wkrótce się okaże, kto na eliksir zareagował, a kto nie. Trzeba to było sprawdzić, bo przecież znajdowało się tutaj wielu typów spod ciemnej gwiazdy.

Faron poczuł wyrzuty sumienia. Teraz zrozumiał, że Królestwo Światła, starając się rozwiązać własne problemy, wysyłało na Bliźniaczą Planetę ludzi o słabym charakterze, nie zdając sobie sprawy z konsekwencji takiego postępowania.

Uznano, że nie trzeba rozlewać drogocennych kropli eliksiru w przyrodzie. Postanowiono się z tym wstrzymać do czasu, aż przeleci rój meteorów.

Albo ominie planetę, albo w nią uderzy.

Berengaria i Sol przechadzały się razem, przyglądały się faunie i florze, charakterystycznej dla Bliźniaczej Planety. Dziwnie było patrzeć na drzewa o długich na metr szpilkach czy raczej kolcach, na kwiaty o barwach nie istniejących na Ziemi, olbrzymie ptaki tak piękne, że nawet paw wpadłby w kompleks niższości i zwierzęta, których gatunek trudno było ustalić.

– Cholernie fajny świat – uznała Sol, która lubiła nowoczesne wyrażenia.

Na Bliźniaczej Planecie były dwie duże międzyplanetarne rakiety zdolne do natychmiastowego startu. Faron od razu kazał wypełnić jedną z nich rodzinami ze szczególnie zagrożonych okolic, a także Ich zwierzętami domowymi. Rakietę natychmiast wysłano pod dowództwem Zinnabara, a przy sterach zasiadł jeden z członków załogi statku kosmicznego. Załoga tej rakiety miała zawiadomić Eriona, iż na Bliźniaczą Planetę należy jak najszybciej przysłać kolejne tego typu pojazdy.

Nikogo nie zdziwiła propozycja Marca, że pomoże podczas tego pierwszego transportu do domu.

Rozpoczęła się ewakuacja.

24

Podczas trwania ewakuacji Algol zabrał Sol i Kira do domu swoich krewnych.

Niestety, dzieci się nie zjawiły, powiedziała z płaczem matka. Nie było ich już bardzo długo i niemożliwe, by jeszcze żyły. Chyba że zostały porwane przez złe moce przyrody…

Algol błagalnie popatrzył na Sol.

– Wskaż mi drogę do tej polany w lesie! – poprosiła natychmiast kobietę.

– Ale to przecież niebezpieczne miejsce! Czy ona, taka delikatna młoda dziewczyna, jest w stanie coś zrobić? – spytała matka dzieci swego brata Algola.

– Jeśli ktokolwiek jest w stanie zaradzić coś w tej sytuacji, to tylko ona – odparł spokojnie.

– No tak, ma przecież u swego boku takiego silnego mężczyznę – stwierdziła kobieta, zerkając na Kira.

Algol uśmiechnął się krzywo.

Dotarli na polanę z czarcim kręgiem. Sol przyjrzała się kręgowi, a potem wstąpiła weń i uniosła ręce nad głowę. Wypowiedziała głośno kilka słów, których kobieta nie zrozumiała, i zaraz na własne oczy ujrzeli, jak Sol błyskawicznie zapada się pod ziemię i znika.

– Ach, teraz ona już także nie wróci! – zawołała siostra Algola.

– Możesz się nie martwić – uspokajał ją Kiro. – Sol dobrze wie, co robi.

Bez cienia niepokoju usiadł, by na nią czekać. Algol poszedł za jego przykładem, lecz matka dzieci stała w bezpiecznej odległości, bliska szaleństwa ze strachu.

Sol dotarła do podziemnych siedzib. Zamieszkujący je ludek miał w świecie wiele imion. Nazywano go duszkami, małym ludkiem, podziemnymi stworami. Jak mówiono o nim na tej planecie, tego Sol nie wiedziała, zresztą nie miało to większego znaczenia.

Rozejrzała się dokoła. Błędne ogniki oświetlały coś w rodzaju wielkiego hallu, stąd na wszystkie strony rozchodziły się korytarze. Trudno było stwierdzić, który należy wybrać.

– Halo! – zawołała, a korytarzami poniosło się echo. – Hop, hop! Przybywam w pokojowych zamiarach, jestem jedną z was!

Zewsząd rozległy się szepty i pomruki. Z wielu stron dobiegły odgłosy kroków, zza załomów ukazywały się jakieś twarze i zaraz znów znikały.

Sol czekała. Zaczęła nucić czarodziejską piosenkę, którą, jak wiedziała, duszki zrozumieją, bo miała przecież aparaciki Madragów.

Zbliżały się. Najodważniejsze ośmieliły się podejść aż do niej, nieduże, mające ledwie metr wzrostu stworzenia o ogorzałej skórze, ciemnych włosach i w ciemnych, lecz ozdobionych kolorowymi wstążkami ubraniach.

– Kim ty jesteś? – spytał surowo jakiś mały człowieczek. – Nie znamy cię, ty tu nie mieszkasz.

– Przybywam z innej ziemi – odparła Sol. – I przychodzę, żeby was ostrzec i pomóc wam uciec przed wielkim niebezpieczeństwem. Waszej ziemi grozi unicestwienie, i to już wkrótce. Olbrzymie ciało niebieskie zmierza ku waszej planecie i może ją rozbić na kawałki. Pójdźcie ze mną, pomogę wam przedostać się na bezpieczniejszą ziemię.

Co ja wygaduję? pomyślała ogarnięta lekką paniką. Czy właśnie te stworki miał na myśli Faron, mówiąc o wszystkim, co żyje?

Nie przypuszczam, żeby o nich wiedział.

Ale to przecież ważne, je również trzeba ratować! Nie mogą unosić się w przestrzeni kosmicznej, być może rozdzielone od siebie.

Czy przypadkiem ci, których w latach dziewięćdziesiątych dwudziestego stulecia odwiedziły podziemne stworki w pewnej norweskiej górskiej dolinie, nie otrzymali podobnej wiadomości? Nie był to żaden wymysł, po prostu bliskie spotkanie trzeciego stopnia. Osiem niewielkich stworzeń z wysoką kobietą na czele prosiło, abyśmy my, ludzie, zaopiekowali się naszą Ziemią, gdyż ona należy również do nich.

A ja się jeszcze waham! Oczywiście, że zabierzemy ich na Ziemię.

– Przybędziecie do świata we wnętrzu innej ziemi, do baśniowo pięknego świata, w którym wielu waszego rodzaju żyje już w przecudnych wielkich lasach w małych okrągłych domkach na ukwieconych łąkach, gdzie nikt nie będzie was ścigał ani nie odwróci się do was plecami. Macie na to moje słowo.

Przyglądali jej się, szeroko otwierając oczy. W hallu pojawiało się ich coraz więcej.

– Zabierzcie ze sobą wszystko, czego wam potrzeba – mówiła Sol. – Wszystkie wasze zwierzęta i… – chciała już powiedzieć „jeńców”, lecz prędko zdecydowała się na słowo „gości”. Lepiej uważać.

– Gości? My nie mamy żadnych gości.

– Ach, tak? A ja zrozumiałam, że chciało was odwiedzić dwoje ludzkich dzieci.

Popatrzyli na siebie pytająco, poszeptali, wreszcie pokiwali głowami.

– Sprowadźcie bagiennego dziadka – nakazał mały człowieczek.

Sol zadrżała, zdjęta grozą. Bagno? Czyżby dzieci się potopiły?

Tak jednak nie było. Istota, którą Dolg nazwałby Latarnikiem, pojawiła się wreszcie i powiedziała, że dzieci zabłądziły i utknęły na czymś w rodzaju wyspy pośrodku strumienia lawy. Ziemia bowiem rozpadła się na dwie szczeliny, którymi popłynęła lawa, a dzieci znalazły się między nimi. Przypominało to trochę rzekę, dzielącą się na dwie odnogi, które później na powrót się zbiegają.