– Ale czy one się nie poparzyły?
– Nie, nie są aż tak blisko strumienia lawy.
– Gdzie jest to miejsce?
– Daleko stąd. Muszą być głodne i wystraszone.
– Och, byle tylko to!
Sol otrzymała zapewnienie od podziemnego ludku, że na pewno przyjdą wszyscy wraz ze zwierzętarni i pozwolą się zabrać na tę drugą ziemię. Bagienny dziadek zgodził się wyjść z Sol na powierzchnię. Siostra Algola przeraziła się na jego widok, lecz i Algol, i Kiro przyjęli go z wielkim spokojem. Mieli już przecież okazję spotkać dziwniejsze stwory.
Kiro działał szybko. Sprowadził Maszynę Śmierci i za jej pomocą przeszukali wielkie lasy, dzikie pustkowia, nieubłaganie zbliżając się do zapachu siarki, buchającego z okolic wulkanicznych. Bagienny dziadek, który przez cały czas starał się udawać, że nic nie robi na nim wrażenia ani nie wzbudza strachu, siedział dumny z przodu i wskazywał kierunek.
Znaleźli wreszcie dzieci, które żyły wyłącznie dzięki leśnym jagodom i bagiennej wodzie, cały czas w obawie, że czeka je straszna bura.
Zamiast tego jednak zobaczyły nieznajomą piękną damę, która przedstawiła im się jako Sol, i powiedziała, że właśnie dzięki nim uratowany zostanie także cały podziemny ludek. W innym przypadku być może w ogóle by o nim nie pomyślano.
Dzieci nie bardzo rozumiały, o co jej w tym wszystkim chodzi, ale najważniejsze, że wcale się nie gniewała.
Mieszkańcy planety wraz ze Strażnikami pracowali z całych sił, by zgromadzić wszystkich ludzi, Lemuryjczyków i Obcych mieszkających na Bliźniaczej Planecie. Największa grupa ratowników miała najtrudniejsze zadanie: odnaleźć wszystkie zwierzęta, które przecież różniły się bardzo od tych na Ziemi. Przydały się tu bardzo aparaciki Madragów i ich eliksir. Strażnicy używali urządzeń termolokacyjnych, inni chwytali motyle i pozostałe owady, wykorzystywano wielkie pojemniki do przewozu ryb, wabiono też ptaki, by siadły na ziemi i dały się pojmać.
– Noemu było łatwiej – jęknęła Berengaria. – On potrzebował jedynie po parze każdego gatunku. – Zastanowiła się. – Ale to musiały być straszne krzyżówki!
W tym czasie Marco siedział w rakiecie zmierzającej ku Ziemi. Zdawało mu się, że dni strasznie się wloką. Ile czasu spędził z dala od Królestwa Światła?
Stanowczo zbyt dużo.
Gia wyrosła wszak na niezwykle śliczną, pociągającą dziewczynę, musi mieć całe mnóstwo wielbicieli. Osiągnęła już wiek, pozwalający jej na małżeństwo, i być może ambitni rodzice już zdołali znaleźć dla niej jakiegoś odpowiedniego kandydata. A co mogła zrobić Gia? Nie wiedziała wszak nic o uczuciach, jakie żywi dla niej Marco, i niemożliwe, by traktowała go jako wybranego dla niej. W dodatku nie wiedziała przecież, czy on kiedykolwiek wróci.
Zorientował się, że popełnił dokładnie takie samo głupstwo jak Faron, gdy nie pozwolił Berengarii wziąć udziału w wyprawie w Góry Czarne. Czyżby oni, potężni mężczyźni, tak mało mieli wiary w siebie?
Gdy tylko rakieta osiągnęła odległość, z której można już było nawiązać łączność z Ziemią, natychmiast skontaktowali się z Erionem. Wprowadzili go w sytuację i przekazali rozkaz, by przygotowano wszystkie rakiety zdolne do wykonywania lotów na długie dystanse.
Erion odparł, że jedna z takich rakiet może zostać wysłana natychmiast, resztę zaś przygotują najszybciej jak się da. Spytał też, czy przypadkiem na powierzchni Ziemi nie ma promów kosmicznych.
Natychmiast skontaktowali się z Ramem, który już tam przebywał, i rzeczywiście, promy kosmiczne, owszem, były, lecz większości z nich od dawna nie używano.
– No, to bierzcie się do roboty! – przykazał Zinnabar. – Przygotujcie je i ruszajcie w drogę!
Ram obiecał, że natychmiast przystąpią do pracy, i to na najwyższych obrotach.
W wyniku tych rozmów rakieta, zbliżając się do Ziemi, napotkała całą armadę pomocniczych pojazdów: promów kosmicznych, rakiet ekspresowych, a nawet niewielki statek kosmiczny, który dzięki ich akcji znów powrócił do łask.
Na długo jednak, zanim się to stało, Marco nalegał na rozmowę z Erionem.
Wyjaśnił mu dokładnie, że zmierza teraz ku Ziemi i Królestwu Światła, mówił mu, kto powinien jechać, a kto nie.
A wszystko robił po to, by Gia nie wybrała się w podróż już pierwszą rakietą. Dziewczyna z natury była niezwykle impulsywna i bardzo możliwe, że tak właśnie chciałaby zrobić.
Żywił nadzieję, że jego powrót będzie miał dla niej jakiekolwiek znaczenie.
Ale o swoich myślach nie wspominał nikomu.
25
Na Bliźniaczej Planecie zaczęły się wielkie problemy. Wprawdzie jedna rakieta spokojnie wystartowała, gorzej jednak było z drugą.
A przecież tak bardzo się im spieszyło.
Teraz naprawdę mieli okazję się przekonać, kim są ci, na których nie działa eliksir.
Drugą rakietę zajęli bezwzględni mężczyźni i kobiety, odpychając tych, którzy mieli nią polecieć.
Strażników przy tym nie było, z wyjątkiem Kira, który kontrolował techniczny stan maszyny. Pozostali jednak zapoznali się z jego raportem i natychmiast pozostawili swoją pracę, przekazując ją innym.
Przybywszy do bazy rakietowej, zatrzymali się przerażeni.
Łajdacy nie potrafili sterować rakietą. Mieli natomiast Kira i jego właśnie postanowili zmusić, by bezpiecznie zawiózł ich na Ziemię.
Nie powinni tego robić.
Kiro sam nie byłby w stanie nic zdziałać, szczególnie widząc wycelowane w siebie aż trzy pistolety i otaczającą pojazd całą gromadę solidnie uzbrojonych mężczyzn. Strażnicy nie mogli się nawet do niego przedostać.
Faron wściekał się w duchu, że on i jego przyjaciele okazali się w istocie tak strasznie naiwni. Powinni przecież mieć świadomość, że tu żyją wysoce niebezpieczni kryminaliści, dysponujący na pewno własnym składem broni.
Teraz znalazł się w kłopocie. Przecież ci tutaj nie mogą polecieć na Ziemię, w dodatku kosztem dobrych mieszkańców tej planety. No i za cenę życia Kira.
Patrzył na nienawistne triumfujące twarze tych ludzi. Bez wątpienia mieli przewagę.
Nie docenili jednak Sol.
Zajęta była akurat wyciąganiem z ziemi dżdżownic dość daleko od bazy, gdy otrzymała wiadomość Farona. Natychmiast zagotowała się z wściekłości. Chodziło o jej Kira?
Faron prosił, by była ostrożna.
– Ale równie dobrze można prosić o delikatność pustynną burzę – mruknął do siebie, wyłączywszy telefon.
Sol przemieniła się w ducha (i trochę w czarownicę) i w ciągu sekundy znalazła się w bazie. Jednym rzutem oka oceniła sytuację, niewidzialna przedostała się do rakiety i szepnęła Kirowi do ucha, by zachował spokój, bo już ona się wszystkim zajmie.
Łotry nie mogły pojąć, dlaczego ten pilot, ich zakładnik, się uśmiecha. Powinien się przecież bać!
Sol zajęła się przede wszystkim pistoletami wymierzonymi w Kira. Napastnikom serce podskoczyło w piersi, gdy się nagle zorientowali, że trzymają w rękach małe puszyste misie. Zmieszani upuścili je na podłogę, gdzie wylądowały miękko i spokojnie.
Ale Sol jeszcze nie skończyła. Jak błyskawica wydostała się z rakiety i przyjrzała grupie pilnującej dostępu do niej. Nie było ich znów tak wielu, zaledwie ze dwa tuziny, człowiek bowiem nie bywa aż tak zły, jak chętnie się go przedstawia. Prawdziwie zatwardziałych złoczyńców jest niewielu, zresztą właściwie w każdym kryminaliście można znaleźć czuły punkt.
Ci tutaj stanowili wyjątek.
Co robić? zastanawiała się prędko. Co może być najbardziej upokarzające dla takich twardzieli jak oni? Sami macho i trzy kobiety…
Uczyniła kilka gestów, szepcząc naprawdę nieprzyjemne zaklęcie, a Faron i jego ludzie wstrząśnięci patrzyli, jak z buntowników spadają ubrania.