Oddychał prędko. Musi to znaleźć…
No nie, ubranie przecież wciąż miał na sobie, pod tą przeklętą sztywną skórzaną zbroją, której nie był w stanie sam z siebie ściągnąć. Co to będzie, jeśli przyjdzie mu…
O, nie, żadnych niemądrych i prozaicznych myśli! Gdzie może być jego sprzęt?
Dość dobrze widział po ciemku, przebywał przecież w ciemności już od jakiegoś czasu. Czy tam, na tamtym występie, coś nie leży? Coś, co wśród całego tego mroku jest jeszcze ciemniejsze?
O, tak, to jego rzeczy, całe szczęście! Jest też buteleczka z uzdrawiającymi kroplami Madragów.
Wyjął ją drżącymi dłońmi i wyrwał korek. Nareszcie znów będzie sobą!
W ostatniej chwili się powstrzymał.
Wielkie nieba, co też on chciał zrobić? Przecież razem z Lenore dodali do eliksiru ciecz, zawierającą śmiertelny wirus, żeby rozpylić go nad ziemią, jeśli okaże się to konieczne, a przynajmniej żeby móc tym grozić.
A gdyby tak się tego napił?
Na myśl o tym, co mogło się stać, pod Talorninem ugięły się kolana i osunął się na kamienistą ziemię. Niestety, nie zdołał uklęknąć, przeszkodziła mu w tym zbroja, i runął jak długi, mocno się tłukąc.
Z rozbitym solidnie łokciem i guzem na głowie zdołał jakoś z powrotem stanąć na nogi. Musi coś zrobić, nie może dłużej zostać na tym pustkowiu.
To wszystko przez Sol! To jej wina, że tak długo błąkał się po tej strasznej twierdzy, to jej czary stworzyły zaklęte zamczysko.
Mylił się, twierdza była dziełem Libuszy, lecz jej Talornin nigdy nie miał okazji zobaczyć.
Musiał jakoś dotrzeć do swojej gondoli, to znaczy do wspaniałego pojazdu Marca. Lenore na pewno już tam na niego czeka. Czy ona nie mogła mu jakoś pomóc? No, jeszcze dostanie za swoje!
Musiał zejść na brzeg jeziora, bo tam właśnie stała gondola.
Zajęło mu to sporo czasu. Kiedy Talornin z mozołem schodził w dół w tej przeklętej zbroi, odkrywał pewne zmiany, które się dokonały w tym jego nowym ja.
Zaczynał się dobrze czuć w nowej skórze. Zorientował się, że rycerz, w którego ciało wstąpił, był zły. Czy zresztą w szóstym wieku istniało już rycerstwo? Nie pamiętał, ale uznał, że będzie się nazywał rycerzem, to brzmi przecież imponująco.
Czuł, że w duszy żarzy mu się zło. Doskonale, będzie dzięki temu silniejszy w walce ze swymi współczesnymi wrogami.
Gdzie oni właściwie są? Razem z Lenore udało im się zabić jednego, jakiegoś Strażnika, lecz ilu wrogów mogło poza nim znajdować się tu, w pobliżu?
Dotarł już prawie na sam dół, lepiej się teraz skradać.
Dość prędko się zorientował, że nad jeziorem nie ma ani jednej gondoli. Absolutnie żadnej. Nie było także Lenore ani innej żywej duszy.
Czyżby przeniósł się w czasy rycerza?
Nie, twierdza wszak zniknęła, za to na ziemi dostrzegał ślady stojących tu wcześniej pojazdów.
Z wolna zaczynał sobie zdawać sprawę ze swego położenia. Został zupełnie sam w nowej – czy też bardzo starej – postaci, na kompletnie nieznanym mu pustkowiu, bez jedzenia, bez niczego.
Ale on przecież był silny! Poza tym miał wirusa. Grożąc nim, mógł zdobyć władzę nad całym światem.
Prędzej czy później na pewno znajdzie Lenore, albo jeszcze lepiej – Maszynę Śmierci.
Ona stanie się jego ciałem. Za jej pomocą zawojuje cały świat.
Na niebie ukazał się księżyc. Księżyc w pełni. Świetnie, od razu wszystko lepiej widać.
Krocząc ciężko i sztywno, Talornin rozpoczął wędrówkę ku zamieszkanym traktom.
Tkwiące w nim zło, które jeszcze się zwielokrotniło, gdy wstąpił weń duch złego rycerza, a także za sprawą katastrofalnej wody ze studni pragnień, przydawało mu niezłomnej mocy, której tak bardzo potrzebował. A poza tym miał przecież swój śmiercionośny gazowy pistolet.
Talornin stał się po dwakroć niebezpieczną osobą.
Prawdziwą chodzącą maszyną śmierci.
3
Berengaria nie wiedziała, jak bliska jest śmierci. Straciła wszelkie poczucie czasu i przestrzeni. Mózg miała zamroczony z głodu, pragnienia, wycieńczenia i od bólu, przenikającego stopy i cały lewy bok, bo skulona nie mogła się ruszyć. Nie wiedziała już nawet, czy Móri jest przy niej, czy też została zupełnie sama. Straciła zdolność dostrzegania czegokolwiek wokół siebie.
Jej myśli wędrowały własnymi ścieżkami, automatycznie, trochę tak jak sny. W głowie jej szumiało, nad niczym nie miała już kontroli.
Moje życie, co ja zrobiłam z moim życiem? dręczyło ją pytanie. Tak wiele pragnęłam, tyle chciałam, a wszystko popadło w ruinę, wszystko…
Tyle miłości gotowa byłam dać, a nikt, absolutnie nikt nie chciał jej przyjąć.
Oko Nocy, bohater mego dzieciństwa i pierwszej młodości. Kiedy przyszło co do czego, wybrał inną.
Z tym ciosem naprawdę trudno było się pogodzić.
Ale właściwie tamta przyjaźń, tamto oddanie odegrało już swoją rolę do końca. Czyż nie dojrzałam do prawdziwszego, silniejszego uczucia, aniżeli uwielbienie dla bohatera? Oko Nocy z upływem lat także się zmieniał, zarówno pod względem wyglądu, jak i usposobienia. Kiedy więc zostałam przez niego odrzucona, odezwała się we mnie raczej urażona duma.
Berengaria spróbowała przesunąć odrobinę jedną stopę w bok, by zmniejszyć choć trochę nacisk na nią, lecz to się nie udało. Jęknęła cicho, tracąc resztki otuchy, nie starczało już jej sil nawet na to, by się złościć.
Zawsze wierzyłam, że będziemy razem, na całą wieczność, ale to były tylko mrzonki młodej dziewczyny. Nigdy nie zdołałabym się podporządkować wszystkim tym plemiennym obyczajom Indian. Na to byłam zbyt samowolna. Niestety, doskonale o tym wiem, bo za dobrze znam samą siebie. Poza tym wszyscy mi to powtarzali.
Co ja zrobiłam ze swoim życiem?
To zresztą jest już bez znaczenia, bo nigdy nie wyjdę stąd żywa.
Wydawało mi się, że zakochałam się w Armasie, ale chciałam chyba tylko zrobić na złość całemu światu, pragnęłam po prostu uciec w inny romans.
Jakaż byłam niedojrzała!
Ale on nie musiał chyba odczuwać obrzydzenia na sam mój widok.
Prawdę powiedziawszy, Armas nigdy nie za bardzo umiał zachowywać się właściwie wobec innych. Ani trochę nie zna się na ludziach.
Mimo wszystko to bardzo bolało. Znów odzywała się urażona próżność.
Potem jednak pojawiła się prawdziwa miłość.
Berengaria aż jęknęła na samo wspomnienie.
Czy ja zawsze muszę tak źle wybierać? Czy zawsze muszę szukać skrajności? Jak gdybym z góry wiedziała, że zdobycie serca akurat tego mężczyzny to prawdziwa utopia? Czy taki już los przypadł mi w udziale, by kochać to, co nieosiągalne?
Najpierw Indianin, obciążony niezmienną od stuleci tradycją. Potem pół – Obcy, rozpieszczony chłopak, którego ojciec ma wygórowane ambicje. No a teraz…?
Teraz chodzi o prawdziwą miłość, mam tego pewność.
Ta miłość, ta tęsknota i marzenie, przepływa przeze mnie niczym fala rozpaczy, lecz jednocześnie to właśnie ona dodaje mi sił, tak po prostu jest. Właściwie dawno już powinnam nie żyć, bo mam uczucie, jakby wszelkie siły opuściły moje ciało.
Jedyne, co mi zostało, to gorące pragnienie, by jeszcze raz go zobaczyć.
Po prostu zobaczyć i poczuć miłość, która płonie w moich żyłach. Usłyszeć jego głos, poczuć przeszywający mnie dreszcz. Nic więcej.
Bo czyż on z dobitną wyrazistością nie okazał, jaki dystans nas dzieli? Czyż nie dal do zrozumienia, że gardzi roztrzepaną, rozchichotaną Berengarią?
Jestem już teraz dorosła, przestałam być dziecinną trzpiotką, spróbuj to zrozumieć!
Ale dla niego to nie ma już najmniejszego znaczenia.