Potężne moce są po mojej stronie, pomyślał triumfalnie, bo jak inaczej wyjaśnić to, że samolot na mnie czeka?
Ale, uf, jak strasznie tam stromo! I jak wolno się poruszał w tym przeklętym skórzanym pancerzu!
Jedną przynajmniej pozytywną rzecz zdołał zauważyć: nie odczuwał żadnych przyziemnych ludzkich potrzeb, ani głodu, ani pragnienia, ani konieczności poszukiwania ustronnego miejsca w porę i nie w porę. To rzeczywiście prawdziwe szczęście, bo zbroi nie dawało się zdjąć, stanowiła część jego nowego wcielenia.
Doskonale się czuł w skórze budzącego grozę niezniszczalnego rycerza. Wiedział przecież, że wodny potwór stał się na powrót człowiekiem, w takim razie i on chyba może na to liczyć.
Najpierw jednak wykorzysta do końca swe obecne, doprawdy wspaniałe, położenie. Był silny, niezmiernie silny, a jeszcze dowodząc Maszyną Śmierci… Niepokonany!
Kolana nie chciały mu się zginać, przy każdym kroku skórzany pancerz trzeszczał i schodzenie w dół po stromych zboczach było prawdziwym koszmarem. Jak strasznie wolno się porusza!
Ale przecież cały czas spuszcza się w dół.
Nie pomyślał o tym, że zapewne istnieją inne, o wiele łatwiejsze zejścia, miał w głowie tylko jedno: schodzić w dół. Nie chciał żadnych kompromisów.
Im bardziej się zbliżał, tym większej pewności nabierał, że naprawdę ma przed sobą Maszynę Śmierci. A wokół niej nie widać żywej duszy. Drzwi były otwarte, samolot sprawiał wrażenie opuszczonego.
Tym lepiej.
W tych samych rozświetlonych blaskiem księżyca godzinach Armas w jednej z gondoli miał sporo roboty.
Z Lisą było naprawdę źle. Jej ciało wprost krzykiem domagało się narkotyków, lęk i niepokój nie dawały jej spokoju. Zlewał ją zimny pot, przez cały czas nie przestawała walczyć, chcąc uciec.
Armas musiał wreszcie wezwać na pomoc Farona.
Wysoki Obcy stanął przed Lisą i popatrzył na nią z góry. Zatroskany pokręcił głową.
– Musimy zawieźć ją do szpitala – jęknął Armas wycieńczony, potargany, w poszarpanym ubraniu.
– To oznacza dla niej długotrwałe bolesne udręki, zanim wreszcie wydobędzie się z uzależnienia.
– Ale, do pioruna, nie możemy przecież jej ze sobą zabrać! Aż do Chin? Nie, to niemożliwe. Spójrz tylko na nią, spójrz, co ona robi!
– Z abstynencją nie ma żartów, Armasie – pouczył chłopaka Faron. – Musimy zawieźć ją do Marca. Jedynie on jest w stanie jej pomóc, prędko i w humanitarny sposób.
– Zabrzmiało to tak, jakbyś mówił o uśmiercaniu kurczęcia!
– Dobrze wiesz, że wcale nie to mam na myśli. Obiecałem Libuszy, że zajmę się Lisą, i akurat tego przyrzeczenia zamierzam dotrzymać.
A ja mam za to płacić, pomyślał Armas z kwaśną miną, lecz głośno nic nie powiedział.
Zamiast tego oświadczył:
– Skoro ta niemądra dziewczyna sama wplątała się w takie kłopoty, to niech teraz sama się z nich wyplącze!
Faron nie tracił cierpliwości.
– Armasie, tak silna abstynencja jak ta, którą przechodzi Lisa, może prowadzić do śmierci. To prawdziwy szok dla organizmu, niezwykle poważny stan.
– I ja mam się tym zająć?
– Nie. Przyniosłem silnie działającą tabletkę przeciwbólową, można ją niemal porównać do narkotyku. Nie całkiem, ale jest czymś podobnym. Powinna ją uspokoić przynajmniej na jakiś czas.
Dlaczego nie przyniosłeś jej wcześniej? miał ochotę spytać Armas. Zanim dziewczyna podarła mi ubranie i mało nie zadusił ją strach!
Pomimo bowiem, iż Armas krzyczał i złościł się na Lisę, to wbrew sobie trochę też jej współczuł.
Lisa wprost rzuciła się na tabletkę, połknęła ją czym prędzej, popijając odrobiną wody, i Faron odszedł. Armas znów został sam z furią.
Lisa jednak dość prędko się uspokoiła. Wciąż drżała na całym ciele, ale jej krzyki przeszły w szloch, a potem wtuliła się w ramię Armasa i zmoczyła mu łzami całą koszulę. Nie przejął się tym zbytnio, bo koszula właściwie i tak nie nadawała się już do użytku.
Berengario, powtarzał w myślach. Już się zbliżamy, wytrzymaj! Twój bohater jest już blisko!
Ostre światło księżyca spływało na nich przez przezroczysty otwór w dachu. Rysowało we wnętrzu gondoli osobliwe wzory, przydając również całej okolicy tajemniczego zaczarowanego charakteru niczym w nierzeczywistym świecie.
Armas, nie zastanawiając się nad tym, co robi, objął dziewczynę, a ona przysunęła się jeszcze bliżej, szukając pociechy i ochrony. Chłopak niemal wzruszył się okazanym mu zaufaniem.
– Wszystko na pewno będzie dobrze, przekonasz się – powiedział nieśmiało, a ona, o dziwo, nie obrzuciła go tym razem stekiem wulgarnych wyzwisk. Była już kompletnie wycieńczona, po części odstawieniem narkotyku, a po części walką, jaką toczyła, i własnymi krzykami.
Armas usiłował przemawiać do niej tak spokojnie jak umiał, czuł, że drżenie wstrząsające całym ciałem powoli ustaje. Chyba jednak mimo wszystko nadawał się na pocieszyciela.
– Widzisz, Liso – przemawiał do dziewczyny – wcale nie wyznaję tak surowych moralnych zasad, jak mogłoby się wydawać. Musiałem po prostu jakoś zareagować, kiedy tak się z tobą ułożyło. Mnie samemu było trudno, zrozum. Miałem problemy z dziewczynami, które się za mną uganiały, zdobyłem w tej dziedzinie nie najlepsze doświadczenia. Właśnie dlatego starałem się utrzymać taki dystans między tobą a mną, nie miałem ochoty na kolejne podobne historie. Bo widzisz, ja już jestem zajęty, zupełnie gdzie indziej. Jestem pewien, że ją polubisz.
To najgorsze, co można powiedzieć dziewczynie, która jest zainteresowana chłopakiem, ale nie ma u niego żadnych szans. Armas ze swym brakiem znajomości ludzkiej duszy nie potrafił tego zrozumieć, ale Lisa nic nie powiedziała. Oddychała teraz spokojniej, nareszcie.
Armas zerknął na nią.
Spała. Spała i nie słyszała ani słowa z jego wyjaśnień.
Syn Strażnika Góry poczuł się urażony. Wyjrzał przez okno i zobaczył, że jedna z gondoli unosi się w powietrze i mija go, nie zakłócając ciszy świtu. Potem i on zasnął, ramieniem obejmując Lisę, z głową wtuloną w jej włosy.
To Strażnik Nim wybrał się na przejażdżkę gondolą. Chciał przyjrzeć się okolicy, niepokoiło go, co się stało z Talorninem. Nie obchodził go los byłego głównodowodzącego w Królestwie Światła, obawiał się natomiast, że Talornin może narobić kłopotów okolicznej ludności.
Przyjaciele twierdzili, że zajmie się nim Libusza. No i dobrze, ale Nim nie widział żadnej Libuszy, słyszał jedynie, że to znająca się na czarach kobieta z odległej przeszłości. Nie dziwiło go to, od dawna wszak mieszkał w Królestwie Światła wraz z wszystkimi jego mistycznymi i mitycznymi istotami.
Płaskowyż, na którym przebywali wcześniej, leżał pusty. Zamczysko zniknęło, pozostały po nim jedynie niepozorne szczątki.
Talornina dotąd nie zauważył. Gdzie mógł podziać się ich potężny wróg?
Chyba nigdzie, z tego co Nim mógł dostrzec. Ale na jednej z polan zauważył co innego… Dwukrotnie przeleciał nad okolicą, żeby się upewnić. Wrócił potem do towarzyszy, którzy już się obudzili, i złożył raport.
– Maszyna Śmierci? – z niedowierzaniem powtórzył Kiro. – Opuszczona?
– Na to wygląda – odparł Nim, dumny ze swego odkrycia. – Wydaje się, że piloci porzucili ją, uciekając na łeb na szyję. Drzwi były otwarte, a dookoła leżały porozrzucane ubrania.
Faron wolnym ruchem odwrócił się ku Indrze i popatrzył na nią z uśmiechem.
– Zdaje się, że twój prysznic okazał się bardzo skuteczny. Doskonała robota, Indro! I ty świetnie się spisałeś, Nimie! Anektujemy ją, prawda?