W ten przynajmniej sposób – może nieco przesadny – patrzył na te sprawy pułkownik Green, który w tym, co dotyczyło informacji, nie uznawał „sztuki dla sztuki”. Mruknął coś niezrozumiale, myśląc o jakichś dawnych historiach; ale później, wobec ścisłości i cudownej zgodności informacji w obecnym przypadku, musiał przyznać, niemal ze smutkiem, że tym razem wywiady wykonały dobrą robotę. Pocieszył się – niezbyt lojalnie – myślą, że informacje zawarte w raporcie były już od dawna znane w całych Indiach. Wreszcie zebrał je i uporządkował, myśląc o tym, jak je wykorzystać.
„Kolej burmańsko – syjamska znajduje się w trakcie budowy. Sześćdziesiąt tysięcy jeńców alianckich, spędzonych przez Japończyków, tworzy drużyny robocze i pracuje w straszliwych warunkach. Mimo ogromnych strat można przypuszczać, że praca ta, mająca dla wroga szczególne znaczenie, zostanie ukończona w ciągu kilku miesięcy… W załączeniu prowizoryczny szkic trasy. Zawiera on wiele miejsc, w których na rzekach mają powstać drewniane mosty…”
Doszedłszy w myślach do tego punktu pułkownik Green poczuł, że wrócił mu dobry humor, i uśmiechnął się z zadowoleniem. Czytał dalej:
„Lud syjamski jest bardzo niezadowolony ze swych opiekunów, którzy zarekwirowali ryż i których wojsko zachowuje się jak w podbitym kraju. Szczególnie wzburzeni są wieśniacy mieszkający w rejonie linii kolejowej. Wielu wyższych oficerów syjamskiej armii, a nawet kilku członków dworu królewskiego nawiązało potajemnie kontakt z aliantami; gotowi są poprzeć wewnątrz kraju akcję antyjapońską, do której zgłaszają się dobrowolnie liczni partyzanci. Proszą o broń i o instruktorów.”
– Nie ma się co namyślać – zdecydował pułkownik Green. – Muszę wysłać patrol w rejon tej kolei.
Powziąwszy decyzję zastanawiał się długo nad rozmaitymi przymiotami, jakie powinien posiadać dowódca takiej wyprawy. Po żmudnych eliminacjach wezwał majora Shearsa, dawnego oficera kawalerii, który przeszedł do Oddziału 316 w okresie, gdy ta specjalna instytucja dopiero się tworzyła, i sam był właściwie jednym z jej założycieli. Sam Oddział powstał tylko dzięki uporczywym zabiegom poszczególnych osób popieranych bez zapału przez kilka osobistości ze świata wojskowego. Shears wrócił właśnie z Europy, gdzie z powodzeniem wykonał kilka delikatnych misji. Pułkownik Green odbył z nim długą rozmowę, udzielił mu wszelkich informacji i wytyczył główne linie jego zadania.
– Weźmie pan z sobą trochę sprzętu – powiedział. – Resztę zrzuci się panu na spadochronach w miarę potrzeb. Co do samej akcji, zorientuje się pan na miejscu, ale niech się pan nie spieszy zanadto. Moim zdaniem trzeba raczej poczekać, aż skończą budowę linii, i wtedy zadać decydujący cios, a nie budzić czujności przez akcje bez większego znaczenia.
Dokładne określenie charakteru akcji i rodzaju sprzętu, o który chodziło, było zbyteczne. Sens istnienia „Plastic & Destructions Co. Ltd.” wykluczał potrzebę wszelkich dodatkowych wyjaśnień.
W międzyczasie Shears miał nawiązać kontakt z Syjamczykami, upewnić się o ich dobrej woli i lojalności, a potem rozpocząć szkolenie partyzantów.
– Wyobrażam sobie, że na razie wystarczy trzech ludzi – zaproponował pułkownik Green. – Co pan o tym myśli?
– Wydaje mi się to słuszne, Sir – zgodził się Shears. – Trzon oddziału musi stanowić przynajmniej trzech Europejczyków; jeśli nas będzie więcej, ryzykujemy zwrócenie na siebie uwagi.
– A więc w tym punkcie zgadzamy się. Kogo chce pan zabrać ze sobą?
– Proponuję Wardena, Sir.
– Kapitana Wardena? Profesora Wardena? Ma pan szczęśliwą rękę, Shears. Razem z panem to będzie dwóch naszych najlepszych agentów.
– O ile zrozumiałem, Sir, chodzi tu o ważną misję – powiedział Shears obojętnym tonem.
– Chodzi o bardzo ważną misję, tak z dyplomatycznego jak i operatywnego punktu widzenia.
– Warden jest właśnie człowiekiem, jakiego mi potrzeba, Sir. Były profesor orientalistyki! Zna język syjamski i będzie mógł się porozumieć z krajowcami. Jest rozsądny i opanowany… na tyle, na ile to jest potrzebne.
– Bierz pan Wardena. A kto trzeci?
– Muszę się zorientować, Sir. Prawdopodobnie któryś z młodych absolwentów kursu. Jest między nimi wielu, którzy by się nadali. Powiem panu jutro.
Oddział 316 założył w Kalkucie szkołę, w której kształcono młodych ochotników.
– Dobrze. Proszę spojrzeć na tę mapę. Zaznaczyłem na niej punkty, w których można dokonać zrzutów, i te, w których, jak zapewniają agenci, można ukryć się u Syjamczyków bez ryzyka, że was Japończycy odkryją. Rozpoznanie lotnicze zostało już przeprowadzone.
Shears pochylił się nad mapą i nad powiększonymi zdjęciami lotniczymi. Uważnie badał rejon, który Oddział 316 wybrał jako teren jego dywersyjnej działalności w Syjamie. Poczuł dreszcz, który przenikał go zawsze, ilekroć miał wyruszyć na nowe zadanie do nieznanego kraju. Wszystkie misje Oddziału 316 miały w sobie coś podniecającego, ale tym razem atrakcyjność przygody wzmagał charakter tych gór, pokrytych dżunglą i zamieszkałych przez lud przemytników i myśliwych.
– Wiele miejsc wchodzi w rachubę – podjął pułkownik Green. – Na przykład ta mała, odosobniona wioska w pobliżu granicy burmańskiej, zdaje się o dwa lub trzy dni marszu od linii kolejowej. Według pobieżnego szkicu mapy, kolej ma przechodzić przez rzekę… przez rzekę Kwai, jeśli mapa jest w porządku. Tam będzie prawdopodobnie jeden z najdłuższych mostów na całej linii.
Shears uśmiechnął się, podobnie jak to uczynił jego szef, na myśl o wielu punktach, w których linia będzie przebiegała przez rzeki.
– Zastrzegam się, że przemyślę to jeszcze, Sir, ale na razie wydaje mi się, że to miejsce byłoby doskonałe na główną kwaterę.
– Dobrze. Pozostaje więc tylko zorganizować zrzuty. Myślę, że zrobi się to za trzy lub cztery tygodnie, jeśli Syjamczycy się zgodzą. Czy pan już kiedyś skakał?
– Nigdy, Sir. Spadochroniarstwo weszło w progi ani wyszkolenia, kiedy wyjechałem z Europy. Zdaje mi się, że Warden także nie skakał.
– Proszę chwilkę zaczekać. Zapytam naszych specjalistów, czy mogą przeprowadzić z wami kilka skoków treningowych.
Pułkownik Green ujął za słuchawkę, połączył się z władzami RAF – u i wyjawił swą prośbę. Odpowiedź była dość długa i widocznie niezadowalająca. Shears, który nie spuszczał go z oczu, zauważył, że pułkownik stracił humor.
– Czy to naprawdę jest wasze ostateczne zdanie? – spytał pułkownik Green.
Słuchał jeszcze przez chwilę ze zmarszczonymi brwiami, potem odłożył słuchawkę. Po chwili milczenia zdecydował się wreszcie na udzielenie wyjaśnień.
– Chce pan poznać opinię specjalisty? Dobrze. Powiedział dosłownie: „Jeśli pan absolutnie upiera się przy tym, żeby pańscy ludzie wykonali kilka skoków treningowych, umożliwię im to, ale szczerze odradzam. Chyba że znajdą sześć miesięcy czasu na poważną naukę. Moje doświadczenia z tego rodzaju wyczynami w takim terenie sprowadzają się do następujących wniosków: jeśli wykonają tylko jeden skok, niech pan uważa, mają pięćdziesiąt szans na sto, że sobie coś połamią. Jeśli skoczą drugi raz, mają osiemdziesiąt szans na sto. Przy trzecim skoku jest absolutnie pewne, że nie wyjdą cało. Rozumie pan? To nie jest kwestia treningu, to jest rachunek prawdopodobieństwa. Najrozsądniej będzie, jeśli wykonają tylko jeden skok: dobry.” Tak właśnie powiedział. Pan musi zadecydować.