– Och, to wyjątkowy wypadek, Sir. Tutaj możemy liczyć zaledwie na pięćdziesiąt lub sześćdziesiąt lat. Może trochę mniej, jeśli drewno będzie schnąć źle.
– Trzeba brać szansę, jaka jest, Reeves – autorytatywnie stwierdził pułkownik. – Niech pan użyje świeżego drewna. Nie możemy robić rzeczy niemożliwych. Jeśli zarzucą nam jakiś błąd, wystarczy, że będziemy mogli odpowiedzieć: to było nieuniknione.
– Rozumiem, Sir… Jeszcze jedna sprawa: kreozot, który chroni belki przed robactwem. Sądzę, że będziemy musieli obyć się bez niego, Sir. Japończycy go nie mają. Moglibyśmy oczywiście sfabrykować namiastkę… Myślałem o zbudowaniu aparatu do destylacji soku drzewnego. Byłoby to możliwe, ale wymagałoby nieco czasu… Po namyśle nie polecam tego.
– Dlaczego, Reeves? – zapytał pułkownik Nicholson, którego zachwycały te wszystkie szczegóły techniczne.
– Jakkolwiek zdania są podzielone, wybitniejsi specjaliści odradzają kreozot, dopóki drewno nie jest dostatecznie wyschnięte, Sir. Zatrzymuje on soki i wilgoć, a wtedy ryzykuje się szybkie powstanie pleśni.
– A więc nie użyjemy kreozotu, Reeves. Niech mnie pan dobrze zrozumie. Nie możemy porywać się na rzeczy przekraczające nasze możliwości. Nie należy zapominać, że most jest natychmiast potrzebny.
– Pomijając te dwa punkty, Sir, jestem pewien, że możemy zbudować tutaj most poprawny z punktu widzenia techniki i dostatecznie wytrzymały.
– O to właśnie idzie, Reeves. Jest pan na dobrej drodze. Most w miarę wytrzymały i poprawny z punktu widzenia techniki. I przede wszystkim most, a nie jakieś obrzydliwe partactwo. To już nieźle. Powtarzam panu, ma pan moje całkowite zaufanie.
Pułkownik Nicholson opuścił swego technicznego doradcę zadowolony, że znalazł krótką formułę określającą cel, który był do osiągnięcia.
V
Shears – „Number one”, jak nazywali go syjamscy partyzanci z odosobnionej wioski, w której ukrywali się wysłannicy Oddziału 316 – należał także do ludzi, którzy wiele namysłu i starania poświęcają systematycznym przygotowaniom. W rzeczywistości uznanie, jakim darzyli Shearsa zwierzchnicy, zawdzięczał on w równej mierze swej przezorności i cierpliwości w przygotowaniu akcji, co swej energii i zdecydowaniu, gdy nadeszła godzina działania. Jego towarzysz Warden, profesor Warden, miał także zasłużoną opinię człowieka nie zdającego się w niczym na grę przypadku, dopóki okoliczności na to pozwalały. Co do Joyce'a, ostatniego i najmłodszego członka ekipy, który dopiero co ukończył kurs w Kalkucie w specjalnej szkole przy „Plastic & Destructions Co. Ltd.”, to wydawało się, że mimo młodego wieku ma on głowę nie od parady i Shears nie lekceważył jego zdania. Tak więc podczas codziennych konferencji, odbywanych w chacie krajowców, którzy oddali Anglikom dwie izby do dyspozycji, wszystkie interesujące pomysły były rozważane krytycznie i wszystkie sugestie badane dogłębnie.
Tego wieczora trzej towarzysze dyskutowali nad mapą, którą Joyce rozpiął na bambusowej ścianie.
– Oto w przybliżeniu bieg linii kolejowej, Sir – powiedział. – Informacje zgadzają się dość dobrze.
Joyce, w cywilu inżynier konstruktor, naniósł na mapę o dużej podziałce informacje zebrane na temat kolei burmańsko – syjamskiej.
Było ich bardzo wiele. Od miesiąca, kiedy zrzucono ich na spadochronach, bez wypadku i w przewidzianym punkcie, udało im się zdobyć wielu przyjaciół, rozrzuconych na dość dużym terenie. Zostali przyjęci przez agentów syjamskich i ugoszczeni w tej małej wiosce myśliwych i przemytników, zagubionej pośrodku dżungli, z dala od wszelkich linii komunikacyjnych. Ludność nienawidziła Japończyków. Shears, zawodowo podejrzliwy, coraz bardziej przekonywał się o lojalności swoich gospodarzy.
Pierwsza część ich misji była na najlepszej drodze. Nawiązali tajne kontakty z wodzami wielu wiosek. Ochotnicy gotowi byli im pomagać. Oficerowie zaczęli ich szkolić. Zapoznawali ich z rodzajami broni używanymi przez Oddział 316. Najważniejszą z nich był „plastyk”, miękka brunatna masa, dająca się ugniatać jak glina, która dzięki wielu cierpliwym pokoleniom chemików zachodniego świata zawarła w sobie wszystkie właściwości znanych poprzednio środków wybuchowych i jeszcze kilka dodatkowych.
– Mamy tu bardzo wiele mostów, Sir – ciągnął Joyce – ale myślę, że niewiele z nich może nas interesować. Oto ich lista, od Bangkoku aż do Rangunu, zrobiona według bardzo dokładnych informacji.
Owo „Sir” skierowane było pod adresem majora Shearsa – „Number one”. Jakkolwiek w Oddziale 316 panowała surowa dyscyplina, to jednak w grupach przebywających na misji specjalnej nie przestrzegano jej ściśle; dlatego też Shears wielokrotnie nalegał, aby podchorąży Joyce nie zwracał się do niego przez „Sir”. Jednakże bezskutecznie. Shears przypuszczał, że stare przyzwyczajenie, jeszcze sprzed mobilizacji, kazało Joyce'owi stale powracać do tego zwrotu.
Poza tym Joyce zasługiwał jedynie na pochwały; Shears wybrał go sam ze szkoły w Kalkucie, kierując się opinią instruktorów, jego wyglądem zewnętrznym, a przede wszystkim własnym wyczuciem.
Stopnie miał dobre, a opinię jak najlepszą. Wynikało z tego, że podchorąży Joyce, ochotnik, jak wszyscy członkowie Oddziału 316, sprawował się zawsze bardzo dobrze i w każdej sytuacji okazywał maksimum dobrej woli – a to już jest coś, myślał Shears. Na karcie wcielenia do Oddziału wpisany miał zawód inżyniera konstruktora, urzędnika w wielkim przedsiębiorstwie przemysłowo – handlowym; prawdopodobnie – niższego urzędnika. Shears nie zabiegał już o dalsze szczegóły. Uważał, że wszystkie zawody mogą służyć „Plastic & Destructions Co. Ltd.” i że przeszłość jest przeszłością.
Ale to, że Shears zdecydował się na wybór Joyce'a jako trzeciego członka ekspedycji, nie było jedynie zasługą wymienionych zalet podchorążego; kandydat musiał posiadać jeszcze inne cechy, trudniejsze od uchwycenia, w ocenie których pułkownik kierował się tylko osobistym wyczuciem. Znał ochotników doskonałych w okresie szkolenia, których nerwy zawodziły jednakże w pewnych akcjach przeprowadzanych w służbie Oddziału 316. Shears nie miał im tego za złe, posiadał bowiem własny pogląd na te sprawy.
Wezwał więc tego ewentualnego kandydata, aby zdać sobie sprawę z jego możliwości. Poprosił swego przyjaciela Wardena, aby był obecny przy spotkaniu, gdyż jeśli chodziło o wybór tego rodzaju, nie należało lekceważyć zdania profesora. Spodobało mu się spojrzenie Joyce'a. Nie wyglądał na atletę, ale był zdrowy i wydawał się zrównoważony. Na stawiane mu pytania odpowiadał prosto, szczerze, co dowodziło, że miał poczucie rzeczywistości, że nigdy nie tracił z oczu celu, który należało osiągnąć, i że znakomicie rozumiał, czego od niego oczekiwano. A ponadto w jego spojrzeniu można było wyczytać wyraźnie dobrą wolę. Widać było, że od kiedy doszły go słuchy o niebezpiecznej misji, postanowił za wszelką cenę towarzyszyć dwom starszym kolegom.
Shears poruszył wtedy sprawę, która leżała mu na sercu i która istotnie była ważna.
– Czy potrafiłby pan użyć tej broni? – zapytał. Podsunął mu pod oczy ostry sztylet. Sztylet ten stanowił część ekwipunku, jaki członkowie Oddziału 316 zabierali z sobą na misje specjalne. Joyce nie zmieszał się. Odpowiedział, że nauczono go władania tą bronią i że kurs w szkole obejmował ćwiczenia na manekinach. Ale Shears nalegał:
– Sens mojego pytania był inny. Chcę powiedzieć: czy jest pan pewien, że istotnie „potrafi pan” posłużyć się tym z zimną krwią? Wielu ludzi wie, jak to się robi, ale nie potrafią tego.
Joyce zrozumiał. Pomyślał chwilę w milczeniu i odpowiedział poważnie: