– Sir, to pytanie zadawałem sobie już sam.
– Sam pan już zadawał sobie to pytanie? – powtórzył Shears przyglądając mu się ciekawie.
– Naprawdę, Sir. Muszę wyznać, że samego mnie to prześladowało. Próbowałem wyobrazić sobie…
– A więc?
Joyce wahał się tylko przez kilka sekund.
– Mówiąc całkiem szczerze, Sir, spodziewam się nie zawieść pod tym względem, jeśli to będzie konieczne. Mam nadzieję, Sir, ale nie mogę na to pytanie odpowiedzieć z całkowitą pewnością. Zrobię wszystko, co będę mógł, Sir.
– Nie było okazji wypróbować tego w praktyce, prawda?
– Nigdy, Sir. Mój zawód nie sprzyjał takiej praktyce – odpowiedział Joyce, jakby szukając usprawiedliwienia.
W spojrzeniu jego było tyle ubolewania, że Shears nie mógł powstrzymać uśmiechu. Warden wmieszał się nagle do rozmowy:
– Dzieciak prawdopodobnie przypuszcza, Shears, że to mój zawód przygotowuje specjalnie do zajęć tego rodzaju. Profesor orientalistyki! Albo pański: oficera kawalerii!
– Niezupełnie to właśnie chciałem powiedzieć, Sir – wyjąkał Joyce czerwieniąc się.
– Jestem pewien – filozoficznie zakończył Shears – że tylko u nas to zajęcie, jak pan mówi, może być czasem wykonywane przez absolwenta Oksfordu i przez byłego kawalerzystę… A zatem, czemu nie przez inżyniera konstruktora?
„Niech pan go weźmie” – była to jedyna, lakoniczna rada Wardena po zakończeniu rozmowy. Shears zastosował się do niej. Sam, po namyśle, był raczej zadowolony z jego odpowiedzi. W równej mierze nie ufał ludziom, którzy się przeceniali, jak i tym, którzy się nie doceniali. Cenił tych, którzy umieli z góry wykryć wrażliwy punkt jakiegoś przedsięwzięcia, którzy byli dość przezorni, by się do niego przygotować, i posiadali dość wyobraźni, by móc go przemyśleć – pod warunkiem, że nie dadzą się nim zahipnotyzować. Wyruszając w drogę był więc zadowolony ze swego zespołu. Co do Wardena, znał go od dawna i bardzo dokładnie wiedział, co on „potrafi” zrobić.
Ślęczeli nad mapą przez dłuższą chwilę, podczas gdy Joyce wskazywał linią mosty i opisywał szczególne cechy każdego z nich. Shears i Warden słuchali z pełną napięcia ciekawością, jakkolwiek znali już na pamięć raport podchorążego. Mosty wzbudzały zawsze ogromne zainteresowanie u wszystkich członków „Plastic & Destructions Co. Ltd.”, zainteresowanie nieomal mistyczne.
– To, co pan nam tutaj opisuje, Joyce, to zwykłe kładki – powiedział Shears. – Niech pan pamięta, że my chcemy dokonać wielkiej akcji.
– Toteż wymieniłem je, Sir, tylko tak dla porządku. W gruncie rzeczy mamy tu zaledwie trzy naprawdę interesujące budowle.
Nie wszystkie mosty były dla Oddziału 316 równie godne uwagi. „Number one” podzielał opinię pułkownika Greena, że nie należy przed ukończeniem linii kolejowej budzić czujności Japończyków akcjami o małym znaczeniu. Postanowił więc, że grupa nie będzie na razie się udzielać na zewnątrz i zadowoli się zbieraniem informacji od tubylczych agentów.
– Głupio byłoby zepsuć wszystko wysadzając dla rozrywki dwie lub trzy ciężarówki – mówił czasem, aby swych towarzyszy skłonić do cierpliwości. – Na początek musimy dokonać jakiejś wielkiej akcji. Potrzebne nam to, by wzbudzić dla siebie szacunek w tym kraju wśród Syjamczyków. Zaczekajmy, aż po torach zaczną kursować pociągi.
Ponieważ zdecydował się rozpocząć od wielkiej akcji, było rzeczą jasną, że mosty o mniejszym znaczeniu nie wchodziły w rachubę. Wynik owej pierwszej interwencji musiał wynagrodzić bezczynny okres długich przygotowań i – w jego własnych oczach – uwieńczyć sukcesem całą misję, gdyby nawet okoliczności zechciały, że nie nastąpiłaby po niej żadna inna akcja. Shears wiedział, że nigdy nie można przewidzieć, czy po jednej akcji nastąpi druga. Nie mówił o tym, ale jego dwaj towarzysze zrozumieli go; nie wzruszyło to wcale eks – profesora Wardena, którego racjonalny umysł pochwalał ten sposób patrzenia i przewidywania.
Nie wydawało się też, by myśl ta zaniepokoiła Joyce'a lub ochłodziła zapał, jaki opanował go wobec perspektywy wielkiej akcji. Przeciwnie, wydawało się, że go podnieciła i skoncentrowała wszystkie siły jego młodości na tej, być może, jedynej w życiu okazji; na tym niespodziewanym celu, który zapalił się nagle przed nim jak latarnia, rzucająca oślepiające blaski sukcesu na przeszłość i na przyszłość, rozpraszająca magicznym światłem szary półmrok, który dotąd przesłaniał koleje jego życia.
– Joyce ma słuszność – zauważył Warden, zawsze oszczędny w słowach. – Tylko trzy mosty mogą nas interesować. Jeden z nich znajduje się przy obozie numer 3.
– Myślę, że ten definitywnie odpada – powiedział Shears. – Odkryty teren nie nadaje się do akcji. Co więcej, most znajduje się na równinie. Brzegi są niskie. Odbudowa byłaby zbyt łatwa.
– Drugi znajduje się przy obozie numer 10.
– Ten można by wziąć pod uwagę, ale on znajduje się w Burmie, gdzie nie mamy poparcia tubylczych partyzantów. Poza tym…
– Trzeci, Sir – powiedział z ożywieniem Joyce, nie zwracając uwagi na to, że przerywa swemu dowódcy – trzeci to most na rzece Kwai. Tutaj nie natkniemy się na tego rodzaju trudności. Rzeka ma czterysta stóp szerokości i wysokie, strome brzegi. Znajduje się o dwa do trzech dni drogi od naszej wioski. Teren jest właściwie nie zamieszkany i pokryty dżunglą. Można podejść nie będąc zauważonym i obserwować go z gór, u stóp których rozciąga się widok na całą dolinę. Most jest bardzo oddalony od jakiegokolwiek większego ośrodka. Japończycy przywiązują specjalną wagę do jego budowy. Jest większy niż wszystkie pozostałe mosty i posiada cztery rzędy filarów. To najważniejszy i najlepiej usytuowany obiekt na całej linii.
– Wydaje się, że pan dokładnie przestudiował raporty naszych agentów – zauważył Shears.
– Są bardzo jasne, Sir. Sądzę, że ten most…
– Przyznaję, że most na rzece Kwai jest godny uwagi – powiedział Shears pochylając się nad mapą. – Jak na debiutanta, nieźle pan rozumuje. Pułkownik Green i ja zwróciliśmy już uwagę na to miejsce. Ale informacje, które posiadamy, nie są jeszcze dość dokładne i może istnieją inne punkty, w których byłoby korzystniej przeprowadzić akcję… A jak daleko zaszły prace, Joyce, przy tym słynnym moście, o którym mówił pan tak, jakby go pan widział?
VI
Prace szły dobrze. Żołnierz angielski jest z natury pracowity i bez szemrania poddaje się surowej dyscyplinie pod warunkiem, że ma zaufanie do swych dowódców i że rozpoczyna dzień z perspektywą wysiłku fizycznego, który wystarczy do zachowania jego równowagi umysłowej.
W obozie nad rzeką Kwai żołnierze darzyli pułkownika Nicholsona ogromnym szacunkiem. Każdy czułby to samo po jego heroicznym wyczynie. Z drugiej strony, nałożona norma zapewniała im zachowanie równowagi psychicznej. Toteż po krótkim okresie wahań, kiedy to próbowali zgłębić prawdziwe intencje dowódcy, zabrali się poważnie do pracy, z równą ochotą ujawniając teraz swoją zręczność przy budowie, jak przedtem wykazywali swą pomysłowość w dziedzinie sabotażu. Pułkownik Nicholson zapobiegł zresztą wszelkim możliwym nieporozumieniom, wygłaszając – po pierwsze – mowę, w której dokładnie wyjaśnił, czego od nich oczekuje, a po drugie – wymierzając surowe kary kilku opornym, którzy niezupełnie go zrozumieli. Ci, których to spotkało, nie mieli do niego urazy, przyznając, że kara jest uzasadniona.
– Znam tych chłopców lepiej niż pan, proszę mi wierzyć _ odpowiedział kiedyś pułkownik Cliptonowi, gdy ten ośmielił się zaprotestować przeciw jakiejś pracy, którą uznał za zbyt ciężką dla ludzi niedożywionych i nie najzdrowszych. – Poświęciłem trzydzieści lat na to, żeby ich poznać. Nie ma nic gorszego dla ich morale niż bezczynność, a ich stan fizyczny zależy w dużym stopniu od ich morale. Wojsko, które się nudzi, Clipton, to wojsko z góry skazane na klęskę. Niech im pan pozwoli drzemać, a zobaczy pan, że nie pójdzie im to na zdrowie. I odwrotnie, niech pan wypełni każdą minutę ich dnia męczącą pracą – zdrowie i dobry humor są zapewnione.