– Mam nadzieję, że pana nie zauważono?
– Żadnego ryzyka, Sir. Maszerowaliśmy tylko nocą, w takiej ciemności, że musiałem trzymać rękę na ramieniu przewodnika. Na dzień zatrzymywaliśmy się w zaroślach wystarczająco gęstych, by odstraszyć ciekawych. Okolica jest zresztą tak dzika, że to nawet nie było potrzebne. Aż do przybycia na miejsce nie spotkaliśmy żywego ducha.
– Dobrze – powiedział Shears. – Proszę mówić dalej. Słuchając, „Number one” niepostrzeżenie, lecz uważnie obserwował postawę podchorążego Joyce'a i starał się sprecyzować opinię, którą zaczął sobie o nim wyrabiać. Wyprawa zwiadowcza, którą odbył Joyce, miała dla Shearsa także i to znaczenie, że pozwalała mu ocenić zalety młodego kolegi, kiedy był on zdany wyłącznie na własne siły. Pierwsze wrażenie, jakie odniósł po jego powrocie, było korzystne. Dobrym znakiem było również wyraźne zadowolenie przewodników – tubylców. Shears wiedział, że tych drobiazgów nie należy lekceważyć. Zapewne, Joyce był trochę zanadto podniecony tym, co widział, tym, co miał do opowiedzenia, a także – w zestawieniu z niebezpieczeństwami, na jakie był narażony – względnie spokojną atmosferą ich kwatery. Sprawiał jednak wrażenie, że panuje nad sobą w dostatecznym stopniu.
– Syjamczycy nas nie zawiedli, Sir. To jest naprawdę piękny obiekt…
Czas wielkiej akcji zbliżał się, w miarę jak wydłużały się rzędy szyn na nasypie, zbudowanym za cenę tysiącznych cierpień jeńców alianckich w krajach Burmy i Syjamu. Shears i jego dwaj towarzysze śledzili z dnia na dzień postępy przy budowie toru. Joyce spędzał cale godziny nad swoją mapą, dokonując na niej poprawek według ostatnio otrzymanych informacji. Co tydzień znaczył na niej ukończony odcinek grubą, czerwoną linią. Biegła ona teraz niemal nieprzerwanie od Bangkoku aż do Rangunu. Odcinki szczególnie warte uwagi były oznaczone krzyżykami. Cechy charakterystyczne każdego mostu na trasie kolei spisano na oddzielnej kartce, a Warden, odznaczający się zamiłowaniem do porządku, dbał usilnie, by to robić na bieżąco.
W miarę jak ich znajomość linii kolejowej pogłębiała się, wracali nieodparcie do mostu na rzece Kwai, który od początku zwrócił ich uwagę mnóstwem zalet. Patrząc ze swoistego punktu widzenia na mosty, byli urzeczeni tym wyjątkowym zbiegiem okoliczności pomyślnych dla wykonania planu, który machinalnie zaczęli szkicować; planu, w którym precyzja łączyła się z fantazją, co było charakterystyczne dla „Plastic & Destructions Co. Ltd.”. Zarówno instynkt, jak rozum kazały im skupić stopniowo całą energię, ambicję i wszystkie nadzieje tylko i wyłącznie na moście na rzece' Kwai. Omawiali zresztą równie dokładnie inne mosty, zastanawiając się nad ich zaletami, lecz ten jeden narzucił się im tak po prostu, jako rzecz sama przez się zrozumiała i oczywisty cel ekspedycji. Akcja, która początkowo istniała jedynie w ich marzeniach, oblekła się nagle w ciało stałe, umiejscowione w przestrzeni, podległe zniszczenia, wystawione – jak każde dzieło ludzkie – na grę przypadku, a w szczególności na unicestwienie.
– To nie jest zadanie dla lotnictwa – zauważył Shears. – Niełatwo zniszczyć z powietrza drewniany most. Jeśli bomby trafią w cel, zdruzgocą zaledwie dwa lub trzy przęsła, reszta ulega tylko nadwerężeniu. Japończycy naprawią, jak się da – w tych sprawach są mistrzami. Za to my możemy nie tylko wysadzić most, nie tylko strzaskać filary, ale w dodatku zrobić to w momencie przejazdu pociągu. Wówczas cały konwój runie do rzeki, powodując szkody nie do naprawienia i nie pozostawiając ani jednej belki cało. Widziałem już raz coś takiego. Ruch został przerwany na wiele tygodni. A było to w kraju cywilizowanym, gdzie nieprzyjaciel mógł sprowadzić dźwigi. W obecnym przypadku zapewniam was, będą musieli przesunąć nieco trasę i wybudować most na nowo… Nie mówiąc o stracie pociągu z ładunkiem. Scena z piekła! Jak bym to widział…
Wszyscy trzej mieli przed oczyma ten wspaniały spektakl. Wielka akcja miała już teraz solidną podstawę, na której fantazja mogła budować spokojnie. Podczas snu przed Joyce'em przesuwał się cały korowód obrazów, na przemian mrocznych, to znowu jasnych. Pierwsze łączyły się z przygotowaniami, których trzeba będzie dokonać w nocy, drugie kończyły się obrazom tak pełnym blasku, że najdrobniejsze szczegóły można w nim było rozróżnić z zadziwiającą dokładnością: pociąg wjeżdżał na most przewieszony nad przepaścią, na której dnie lśniła rzeka Kwai pomiędzy dwiema zwartymi ścianami dżungli. Jego ręka zaciskała się na dźwigni. Oczy miał utkwione w punkt leżący pośrodku mostu. Przestrzeń pomiędzy lokomotywą a owym punktem zmniejszała się gwałtownie. Dźwignię trzeba nacisnąć w odpowiednim momencie. Już tylko kilka stóp, już tylko jedna… W tej właśnie chwili ręka powinna bez wahania opaść w dół. Na tym moście – wizji, który zbudował w krainie ducha, Joyce wyszukał już punkt znajdujący się pośrodku.
– Sir – zaniepokoił się któregoś dnia – żeby tylko lotnicy nie wmieszali się w to przed nami!
– Wysłałem już meldunek z prośbą, żeby tutaj nie interweniowali – odpowiedział Shears. – Spodziewam się, że zostawią nas w spokoju.
Zanim jeszcze sami przystąpili do przygotowania wielkiej akcji, zebrali mnóstwo informacji na temat mostu, który partyzanci syjamscy na ich polecenie obserwowali ze szczytu sąsiadującej z nim góry. Żaden z nich trzech nie odważył się jednak udać w jego pobliże, w obawie, by nie rozniosła się wiadomość o pobycie białego człowieka w tym rejonie. Opisywano im most setki razy, a najzręczniejsi zwiadowcy rysowali go nawet na piasku. Ze swojego schronienia śledzili wszystkie etapy budowy, zdumieni niezwykłym porządkiem i sprawną organizacją, które widać było w każdym posunięciu i które przebijały ze wszystkich raportów. Przyzwyczajeni byli do wyłuskiwania prawdy z bezładnych sprawozdań. W relacjach partyzantów szybko uchwycili nutę podziwu. Syjamczycy nie byli w stanie ocenić technicznej wiedzy kapitana Reevesa czy organizacji wprowadzonej przez pułkownika Nicholsona, lecz zdawali sobie sprawę, że nie jest to jedna z tych bezkształtnych budowli, jakie zwykli wnosić Japończycy. Narody prymitywne potrafią podświadomie docenić sztukę i wiedzę.
– Szczęść im, Boże – mawiał czasem zniecierpliwiony Shears. – Jeśli nasi ludzie mówią prawdę, to oni budują nowy George Washington Bridge. Chcą przyprawić o zazdrość przyjaciół Jankesów!
Owe niezwykłe, prawie luksusowe rozmiary – Syjamczycy mówili, że oprócz toru most posiadał jezdnię dostatecznie szeroką, by mogły się na niej wyminąć dwie ciężarówki – intrygowały i niepokoiły Shearsa. Tak imponujący obiekt będzie z pewnością specjalnie strzeżony. Ale z drugiej strony może mieć on jeszcze większe znaczenie strategiczne, niż sądził, i zniszczenie go będzie tym większym osiągnięciem.
Krajowcy opowiadali takie często o jeńcach. Widzieli, jak, prawie nadzy, pracowali bez wytchnienia w słonecznym żarze pod nadzorem strażników. Wszyscy trzej zapominali wtedy na chwilę o akcji i myśleli o swych nieszczęśliwych rodakach. Znali metody Japończyków i bez trudu mogli sobie wyobrazić, jak daleko potrafią oni posunąć swoje okrucieństwo, by przeprowadzić wykonanie tej budowli.
Któregoś dnia Joyce powiedział:
– Gdyby oni przynajmniej wiedzieli, Sir, że jesteśmy niedaleko i że most nigdy nie będzie wykorzystany! Na pewno poprawiłoby to ich samopoczucie.
– Możliwe – odparł Shears. – Ale ja za żadną cenę nie chcę nawiązać z nimi kontaktu. To wykluczone, Joyce. W naszym zawodzie zachowanie tajemnicy jest rzeczą nieodzowną, nawet wobec przyjaciół. Ich wyobraźnia zaczęłaby działać. Pragnęliby nam pomóc, a – wprost przeciwnie – naraziliby całą sprawę na fiasko, usiłując sabotować most na swój sposób. Wzbudziliby czujność Japończyków i mogliby ściągnąć na siebie niepotrzebnie straszliwe represje. Nie możemy ich włączyć do naszych planów. Nie wolno dopuście, aby Japończykom zaświtała choćby myśl o możliwości współpracy jeńców z nami.