Major, przestraszony tym podarunkiem, najpierw cofnął się o krok, potem wydał się bardzo zakłopotany; na koniec wybuchnął długim, barbarzyńskim śmiechem, który podjęli zaraz jego towarzysze. Pułkownik Nicholson wzruszył ramionami i przybrał wyniosłą postawę. Pozwolił jednak swym żołnierzom złożyć broń na ciężarówkę.
Okres spędzony w obozie jeńców niedaleko Singapur pułkownik Nicholson poświęcił utrzymaniu anglosaskiego porządku wobec bezładnych i bałaganiarskich poczynań zwycięzców. Clipton, który pozostał przy nim, już wtedy zastanawiał się, czy należało go za to błogosławić, czy przeklinać.
Na skutek rozkazów, jakie wydał, aby swym autorytetem potwierdzić i uzupełnić instrukcje japońskie, ludzie z jego jednostki zachowywali się dobrze i żywili źle. Konserwy i rozmaite produkty, które jeńcy z innych pułków „organizowali” na zbombardowanych przedmieściach Singapur, omijając czujność strażników, a często za ich milczącym przyzwoleniem, były pożądanym dodatkiem do szczupłych racji żywnościowych. Ale pułkownik Nicholson w żadnym wypadku nie tolerował plądrowania. Kazał swym oficerom wygłaszać pogadanki, w których piętnował niegodziwość takiego postępowania i wykazywał, że jedynym sposobem, w jaki żołnierz brytyjski może wzbudzić dla siebie szacunek u swych przejściowych zwierzchników, jest nienaganne sprawowanie się. Wykonywanie tego rozkazu sprawdzał przy pomocy okresowych inspekcji, bardziej surowych niż inspekcje strażników.
Owe pogadanki na temat przyzwoitego zachowania się żołnierza w obcym kraju nie były jedynymi obowiązkami, jakie nałożył na swój pułk. W tym czasie jednostka nie miała zbyt wiele pracy, gdyż w okolicach Singapur Japończycy nie podejmowali żadnych ważniejszych budowli. Przekonany, że próżniactwo jest dla ducha wojska szkodliwe, i pełen niepokoju o stan jego morale, pułkownik ustalił program zajęć dla wypełnienia wolnego czasu. Nałożył na swych oficerów obowiązek czytania i objaśniania żołnierzom całych rozdziałów wojskowego regulaminu; urządzał egzaminy i rozdzielał nagrody w formie podpisanych przez siebie dyplomów. Rzecz zrozumiała, że na tych kursach nie pominięto nauki o dyscyplinie. Podkreślano zwłaszcza, stale i z naciskiem, obowiązek salutowania wyższemu rangą, nawet w obozie jeńców. W ten sposób privates [1], którzy musieli w dodatku salutować wszystkim Japończykom bez względu na stopień, ryzykowali co chwilę, że jeśli zapomną o rozkazie, otrzymają z jednej strony serię kopniaków i uderzeń kolbą od strażników, a z drugiej – napomnienie pułkownika i wyznaczone przez niego kary, dochodzące czasami do kilku godzin stania na baczność w czasie przewidzianym na odpoczynek.
Fakt, że ludzie poddali się owej spartańskiej dyscyplinie, że więc poddali się autorytetowi nie popartemu żadną władzą, lecz pochodzącemu od człowieka, który sam cierpiał udręczenia i grubiaństwa, ten fakt właśnie budził czasem podziw Cliptona. Zastanawiał się, czy ich posłuszeństwo należy przypisać szacunkowi dla osobowości pułkownika, czy też pewnym przywilejom, jakimi cieszyli się dzięki niemu, bo nie można było zaprzeczyć, że jego nieprzejednana postawa dawała wyniki, nawet w stosunku do Japończyków. Bronią pułkownika w postępowaniu z nimi była: stanowczość, nieugiętość w zachowywaniu przyjętych przez siebie zasad, umiejętność obstawania przy jakimś punkcie aż do otrzymania satysfakcji i Podręcznik prawa wojskowego, zawierający postanowienia konwencji genewskiej i haskiej, który ze spokojem podsuwał pod nos synom Nipponu za każdym razem, gdy prawo międzynarodowe zostało przez nich naruszone. Odwaga i całkowita pogarda dla metod gwałtu fizycznego przyczyniły się bez wątpienia w dużym stopniu do podniesienia jego autorytetu. W wielu wypadkach, gdy Japończycy przekroczyli prawa przysługujące zwycięzcy, nie ograniczył się tylko do protestu. Interweniował osobiście. Raz został brutalnie pobity przez szczególnie bestialskiego wartownika, którego żądania były bezprawne. Nie puścił płazem tego incydentu i wreszcie sprawił, że jego prześladowca został ukarany. W ten sposób zaprowadził swój własny regulamin, bardziej tyrański niż wymysły nippońskie.
– Najważniejsze – mówił do Cliptona, gdy ten przedkładał mu, że w tych okolicznościach mógłby ze swej strony okazać nieco łagodności – najważniejsze, żeby chłopcy czuli, że wciąż jeszcze my nimi dowodzimy, a nie Japończycy. Dopóki utrzymamy ich w tym mniemaniu, dopóty będą żołnierzami, a nie niewolnikami.
Clipton, zawsze bezstronny, przyznał, że były to słowa rozsądne i że postępowaniem pułkownika kierują zawsze wzniosłe pobudki.
II
Miesiące spędzone w obozie pod Singapur jeńcy wspominali teraz jako okres szczęśliwy i wzdychali z żalem, rozmyślając o swojej obecnej sytuacji w tym niegościnnym zakątku Syjamu. Przybyli tu po ciągnącej się bez końca podróży koleją wzdłuż całego Półwyspu Malajskiego i po wyczerpującym marszu, podczas którego, osłabieni przez klimat i brak pożywienia, wyrzucali stopniowo, bez nadziei na ich odzyskanie, co cięższe i co cenniejsze części swego mizernego ekwipunku. Powstająca już legenda na temat linii kolejowej, którą mieli budować, nie nastrajała ich optymistycznie.
Pułkownika Nicholsona i jego jednostkę przewieziono nieco później niż innych i gdy przybyli do Syjamu, prace już się rozpoczęły. Po morderczym marszu pierwsze kontakty z nowymi władzami japońskimi nie były zbyt zachęcające. W Singapur mieli do czynienia z żołnierzami, którzy po pierwszym upojeniu triumfem – poza kilkoma, raczej rzadkimi, wybuchami pierwotnej dzikości – okazali się niewiele więcej barbarzyńscy niż zwycięzcy z Zachodu. Inną zdawała się być mentalność oficerów odkomenderowanych do konwojowania jeńców alianckich wzdłuż całej drogi koleją. Od samego początku zachowywali się jak okrutni dozorcy skazańców, gotowi w każdej chwili zmienić się w wymyślnych oprawców.
Pułkownik Nicholson wraz z resztą swego pułku, którego dowództwem wciąż jeszcze się szczycił, został najpierw przeniesiony do ogromnego ośrodka, służącego za obóz przejściowy dla wszystkich konwojów. Część tego obozu służyła już jednak za kwatery stałe. Przebywali tam niedługo, ale i to wystarczyło, aby sobie zdali sprawę, czego się będzie od nich wymagać i w jakich warunkach będą musieli żyć aż do ukończenia pracy. Nieszczęśliwi pracowali jak juczne zwierzęta. Zadanie, które każdy miał do wykonania, nie byłoby może zbyt ciężkie na siły mocnego, dobrze odżywionego mężczyzny, lecz włożone na barki godnych litości, wynędzniałych istot, jakimi stali się w ciągu niecałych dwóch miesięcy, zmuszało ich do pracy od świtu do zmierzchu, a czasem i przez część nocy. Byli przemęczeni i przygnębieni wyzwiskami i ciosami, które spadały na ich grzbiety za najmniejsze uchybienie; żyli w ciągłej obawie znacznie straszliwszych kar. Ich stan fizyczny wstrząsnął Cliptonem. Malaria, dyzenteria, beri – beri, wrzody były zjawiskiem codziennym, a lekarz obozowy wyznał mu, że obawia się o wiele cięższych epidemii, przeciwko którym nie może zastosować żadnych środków zapobiegawczych. Nie posiadał bowiem najbardziej podstawowych lekarstw.