Выбрать главу

Pewnego dnia Shears, nie dowierzając przedziwnym i zdumiewającym informacjom, które codziennie przynoszono mu znad rzeki Kwai, powziął nagłą decyzję.

– Jeden z nas musi pójść i sam zobaczyć. Praca zbliża się ku końcowi, a my nie możemy dłużej polegać na opowiadaniach tych dzielnych ludzi, gdyż wydają mi się fantastyczne. Pan pójdzie, Joyce. Będzie to dla pana znakomita zaprawa. Chcę wiedzieć, jak naprawdę wygląda ten most, rozumie mnie pan? Jakie są jego dokładne rozmiary? Ile ma filarów? Proszę mi przynieść cyfry. W jaki sposób można do niego podejść? Jak jest strzeżony? Jakie są możliwości akcji? Niech się pan sprawi jak najlepiej, nie narażając się jednak zbytnio. Jest sprawą zasadniczą, żeby pana nie zauważono, niech pan o tym pamięta. Ale, na Boga, niech mi pan przyniesie dokładne wiadomości o tym przeklętym moście!

II

– Widziałem go przez lornetkę tak, jak pana widzę, Sir.

– Niech pan zacznie od początku – powtórzył Shears, nie zważając na jego niecierpliwość. – Jak droga?

Joyce wyruszył wieczorem w towarzystwie dwóch krajowców, przywykłych do nocnych milczących wędrówek w czasach, gdy przemycali paki opium i skrzynie papierosów z Burmy do Syjamu. Zapewniali, że znają bezpieczne ścieżki; lecz zachowanie w tajemnicy obecności Europejczyka w pobliżu toru kolejowego było tak ważne, że Joyce postanowił ucharakteryzować się na syjamskiego' wieśniaka i pomalował sobie skórę brunatnym preparatem, przygotowanym w Kalkucie na tego rodzaju okoliczność. Szybko przekonał się, że jego przewodnicy nie kłamali. Prawdziwymi wrogami w tej dżungli były moskity, a przede wszystkim pijawki, które przyczepiały się do jego odsłoniętych nóg, wspinały po ciele, a ich lepkość czuł za każdym razem, gdy przeciągnął ręką po skórze. Zrobił, co mógł, aby pokonać obrzydzenie i nie zwracać na nie uwagi. Prawie mu się udało. W każdym razie po ciemku nie mógł się ich pozbyć. Nie pozwalał sobie na zapalenie papierosa, żeby je przypalić, musiał zresztą wytężać całą uwagę na postępowanie tuż za Syjamczykami.

– Posuwanie się trudne? – zapytał Shears.

– Dosyć, Sir. Tak jak panu powiedziałem: trzeba trzymać rękę na ramieniu przewodnika. A „ścieżki” tych zuchów są doprawdy osobliwe!

W ciągu trzech nocy kazali mu wdrapywać się na wzgórza i schodzić do parowów. Szli kamienistymi łożyskami strumieni, pokrytymi tu i ówdzie przez kępy zgniłego ziela, którego odór przyprawiał o mdłości; potykał się o nie, zbierając za każdym razem całe roje nowych pijawek. Przewodnicy lubili te ścieżki, pewni, że na nich nie zbłądzą. Marsz trwał aż do świtu. Z pierwszym brzaskiem zanurzali się w gęstwinę, szybko zjadali gotowany ryż i kawałki smażonego mięsa, które zabrali na drogę. Obaj Syjamczycy kucali oparłszy się o drzewo i aż do wieczora pykali fajkę, z którą nie rozstawali się nigdy, w ten sposób odpoczywali w dzień po trudach nocy. Czasem, pomiędzy dwoma pociągnięciami fajki, zasypiali nie zmieniając pozycji.

Joyce starał się jednak spać, żeby nabrać sił. Pragnął bowiem wykorzystać wszystkie czynniki, od których zależało powodzenie wyprawy. Zaczynał od usuwania pijawek pokrywających jego ciało. Niektóre z nich, opite krwią, odpadały same podczas marszu, pozostawiając na ciele plamy skrzepłej czarnej krwi. Inne, nie nasycone jeszcze, ssały zaciekle ten łup, który losy wojny zapędziły do dżungli Syjamu. Pod ognikiem papierosa nabrzmiały kadłub kurczył się, skręcał, wreszcie odrywał się i spadał na ziemię, gdzie Joyce miażdżył go między dwoma kamieniami. Potem kładł się na kawałku płótna i zasypiał natychmiast; jednak mrówki nie na długo pozostawiały go w spokoju. Zwabione kroplami zakrzepłej krwi, którymi usiana była jego skóra, wybierały ten moment i ciągnęły całymi legionami, tworząc czarne i czerwone nitki. Nauczył się odróżniać je od pierwszego zetknięcia, zanim jeszcze rozbudziły go na dobre. Z czerwonymi sprawa była beznadziejna. Ich ukąszenia w zranione miejsca piekły jak uchwyt rozżarzonych do białości kleszczy. Już jedna mrówka była nie do zniesienia, a one nadciągały całymi batalionami. Musiał opuszczać legowisko i szukać innego, gdzie mógłby odpocząć aż do chwili, gdy go odkryją i podejmą atak na nowo. Czarne mrówki, a zwłaszcza te duże, były znośniejsze. Nie gryzły i budziły Joyce'a dopiero wtedy, kiedy pokryły całkowicie jego rany.

Udawało mu się jednak przespać na tyle, aby z nadejściem wieczoru był zdolny wdrapywać się na szczyty dziesięć razy wyższe i sto razy bardziej strome niż góry Syjamu. Upajał się świadomością, że samodzielnie prowadzi to rozpoznanie, które było pierwszym etapem w przeprowadzeniu akcji. Nie wątpił, że właśnie od jego energii, oceny sytuacji i od jego posunięć podczas tej wyprawy zależy końcowy sukces, i ta świadomość pozwalała mu zachowywać niewyczerpany zapas sił. Przed oczyma miał bezustannie obraz wyśnionego mostu, wizji, która zamieszkała na stałe w świecie jego marzeń i przydawała jego najbardziej prozaicznym czynom mistycznego aspektu bohaterskiego dążenia do zwycięstwa.

Prawdziwy most, most na rzece Kwai, odsłoni! się przed nim nagle, gdy po ostatniej i bardziej od innych męczącej wspinaczce weszli na szczyt góry panującej nad doliną. Maszerowali dłużej niż w ciągu poprzednich nocy i gdy dotarli do punktu obserwacyjnego, o którym wspominali Syjamczycy, słońce już wzeszło. Widział most tak, jakby nań patrzył z samolotu. Kilkaset metrów pod nim rozpinała się nad wodą, między dwoma ścianami lasu, jasna wstęga, dość daleko wysunięta na prawo, aby mógł rozpoznać konstrukcję z belek, podtrzymującą nawierzchnię. Przez dłuższą chwilę nie zwrócił uwagi na żaden inny szczegół obrazu, który rozpościerał się u jego stóp. Ani na obóz znajdujący się wprost przed nim na drugim brzegu, ani nawet na grupy jeńców zajętych przy budowie. Punkt obserwacyjny był idealny i Joyce czuł się całkowicie bezpieczny. Patrole japońskie nie miały po co zapuszczać się w gęstwinę dzielącą go od rzeki.

– Widziałem go tak, jak pana widzę, Sir. Syjamczycy nie przesadzili. Wygląda potężnie. Jest solidnie zbudowany. Różni się całkowicie od innych japońskich mostów. Oto kilka szkiców; ale zrobiłem więcej…

Rozpoznał go na pierwszy rzut oka. Wstrząs, jakiego doznał na widok tej materializacji marzenia, nie polegał na zaskoczeniu, lecz, przeciwnie, wypływał ze stwierdzenia, że ten obraz jest mu dobrze znany. Most był właśnie taki, jakim go sobie wyobraził. Oglądał go najpierw z niepokojem, potem ze wzrastającą pewnością siebie. Całość scenerii zgadzała się również z tym, co sobie wymarzył i czego pragnął. Różnice były niewielkie. Woda nie lśniła, jak przewidywał. Była błotnista. Z początku odczuł to jako prawdziwą przykrość, ale rozpogodził się na myśl, że fakt ten sprzyja ich akcji.

Przez dwa dni leżał ukryty w krzakach; chciwie obserwował i badał przez lornetkę teren, na którym miała rozegrać się akcja. Wyrył sobie w mózgu jego widok ogólny i wszystkie szczegóły; robił notatki, szkicował plan ścieżek, obozu, japońskich baraków, zakrętów rzeki, a nawet wielkich głazów, tu i ówdzie sterczących z wody.

– Prąd nie jest gwałtowny, Sir. Mała łódka albo dobry pływak przepłynie rzekę. Woda jest błotnista… Most posiada jezdnię… I cztery rzędy filarów. Widziałem, jak jeńcy wbijali je kafarem. Jeńcy angielscy… Dochodzą już prawie do lewego brzegu, Sir, do tego brzegu, na którym znajduje się nasz punkt obserwacyjny. Za nimi postępują inne drużyny. Za jakiś miesiąc most powinien być gotów… Górna konstrukcja…