– Ach, tuk! – wykrzyknął Warden. – a więc przez całą noc kręcił się pan koło mostu?
– Mniej więcej. Ale przed świtem byłem już z powrotem w dżungli. Do punktu obserwacyjnego dotarłem wcześnie rano.
– A jak, według pańskiego planu, uratuje się człowiek, który pozostanie na posterunku? – zapytał Shears.
– Dobremu pływakowi przebycie rzeki nie zabierze więcej niż trzy minuty; w tym czasie ją przepłynąłem. Sir. A eksplozja odwróci uwagę Japończyków. Myślę, że grupa wspierająca umieszczona u stóp wzgórza mogłaby osłaniać jego odwrót. Jeśli uda mu się potem przebyć odsłoniętą przestrzeń i tor, jest uratowany, Sir. Dżungla nie pozwala na skuteczny pościg. Zapewniam pana, że to jest najlepszy plan.
Shears długo się namyślał, pochylony nad szkicami Joyce'a.
– To jest plan, który zasługuje, na to, żeby go przestudiować – powiedział w końcu. – Oczywiście, ponieważ był pan na miejscu, jest pan dostatecznie uprawniony, żeby wyrazić swoją opinię; rezultat wart jest podjęcia ryzyka… Co pan tam jeszcze widział ze swojej grzędy?
III
Słońce było już wysoko, gdy stanął na szczycie wzgórza. Dwaj przewodnicy, którzy wrócili w nocy, czekali na niego z niepokojem. Był wyczerpany. Wyciągnął się, żeby odpocząć godzinkę, i zbudził się dopiero pod wieczór. Wyznał to, usprawiedliwiając się.
– Dobrze… Spodziewam się, że spał pan także w nocy? To było najlepsze, co pan mógł zrobić. A nazajutrz wrócił pan na posterunek?
– Tak jest, Sir. Zostałem tam o jeden dzień dłużej. Było jeszcze wiele rzeczy do zbadania.
Poświęciwszy pierwszą część rozpoznania obiektom martwym, pragnął także przyjrzeć się istotom żywym. Urzeczony do tej chwili mostem i elementami krajobrazu, z którymi wiązała się ściśle przyszła akcja, poczuł się nagle wstrząśnięty widokiem swych nieszczęśliwych braci, skazanych na podłą wegetację niewolników. Widział ich przez lornetkę, jak krzątali się bez przerwy. Dobrze znał metody stosowane przez Japończyków w obozach. Mnóstwo tajnych raportów mówiło szczegółowo o okrucieństwach, jakich dopuszczali się zwycięzcy.
– Czy był pan świadkiem jakichś przykrych scen? – spytał Shears.
– Nie, Sir, w tym dniu pewnie się nie zdarzyły. Ale byłem naprawdę wstrząśnięty myślą o tym, że oni pracują w ten sposób od całych miesięcy, w takim klimacie, źle żywieni, źle zakwaterowani, traktowani bezwzględnie i pod groźbą straszliwych kar!
Dokonał przeglądu wszystkich drużyn. Obserwował przez lornetkę każdego człowieka z osobna i był przerażony ich stanem. „Number one” zmarszczył brwi.
– Nasza praca nie pozwala nam zanadto się rozczulać, Joyce.
– Wiem o tym, Sir, ale oni to naprawdę tylko skóra i kości. Większość z nich ma nogi i ręce pokryte ranami i wrzodami. Niektórzy ledwie mogą się poruszać. W Europie nikomu nie przyszłoby na myśl zmuszać do pracy ludzi tak wyczerpanych. Trzeba ich widzieć, Sir! Można nad nimi płakać. Ludzie z drużyny, która ciągnie sznury kafara, wbijającego ostatnie słupy… to istne szkielety, Sir! Nigdy nie widziałem czegoś tak wstrząsającego. To najohydniejsza zbrodnia.
– Niech się pan nie martwi – powiedział Shears. – Wszystko otrzyma swoją zapłatę.
– Muszę jednak wyznać, Sir, że ich postawa wzbudziła mój podziw. Mimo widocznego wyczerpania fizycznego żaden z nich nie wydawał się naprawdę załamany. Obserwowałem ich uważnie. Odniosłem wrażenie, Sir, że uważają za punkt honoru nie zwracać uwagi na obecność strażników – zachowują się tak, jakby Japończycy nie istnieli. Od świtu do zmierzchu przebywają na terenie pracy… I to tak od całych miesięcy, zapewne bez jednego dnia odpoczynku… Nie robią przy tym wrażenia ludzi zrozpaczonych. Mimo dziwacznego stroju, mimo fizycznego wyczerpania nie mają w sobie nic z niewolników, Sir. Widziałem wyraz ich oczu.
Wszyscy trzej milczeli długą chwilę, oddając się swym myślom.
– Żołnierz angielski posiada niewyczerpane zasoby odporności – powiedział wreszcie Warden.
– Czy widział pan coś jeszcze? – spytał Shears.
– Oficerów, angielskich oficerów, Sir! Nie pracują. Dowodzą swoimi ludźmi, a ci najwyraźniej przejmują się ich rozkazami znacznie więcej niż rozkazami strażników. Noszą mundury.
– Mundury!
– Z dystynkcjami, Sir. Rozpoznałem wszystkie stopnie.
– Do diabła?… – wykrzyknął Shears. – Syjamczycy o tym wspominali, ale ja nie chciałem im wierzyć. W innych obozach pędzą do pracy wszystkich jeńców bez wyjątku… Czy byli tam wyżsi oficerowie?
– Jeden pułkownik, Sir. To z pewnością pułkownik Nicholson, o którym wiemy, że się tam znajduje, i którego torturowano zaraz po przybyciu. Jest przez cały czas na budowie. Chyba po to, aby interweniować, gdy zajdzie potrzeba, między swymi ludźmi a Japończykami, bo niewątpliwie zdarzały się przypadki… Gdyby pan widział tych strażników, Sir! Przebrane małpy. Sam pułkownik Nicholson zachowuje zdumiewającą godność… To prawdziwy dowódca, Sir.
– Istotnie, trzeba niezwykłego autorytetu i rzadkich zalet, żeby utrzymać morale w podobnych warunkach – rzekł Shears. – Ja także chylę przed nim głowę.
W ciągu dnia Joyce widział jeszcze inne zdumiewające rzeczy. Ciągnął dalej swoje opowiadanie, pragnąc wyraźnie podzielić się z nimi swoim zdumieniem i podziwem.
– W pewnej chwili jakiś jeniec, pracujący ze swoją drużyną w znacznej odległości, przeszedł przez most, żeby powiedzieć coś pułkownikowi. Na sześć kroków przed nim, Sir, stanął na baczność – w tym swoim dziwacznym kostiumie! i to wcale nie było śmieszne. Nagle z wrzaskiem, wymachując karabinem, zbliżył się Japończyk. Jeniec opuścił pewnie swoją drużynę bez pozwolenia. Pułkownik Nicholson spojrzał na strażnika w szczególny sposób, Sir. Nic nie uroniłem z tej sceny. Strażnik nie upierał się i odszedł. Niewiarygodne! Ale to nie wszystko: pod wieczór przyszedł na most pułkownik japoński, prawdopodobnie Saito, którego nam opisywano jako straszliwego chama. Otóż – nie kłamię, Sir – zbliżył się do pułkownika Nicholsona w postawie pełnej szacunku, ależ tak, szacunku. Pewne drobiazgi nie mogą mylić. Pułkownik Nicholson zasalutował pierwszy, ale tamten odsalutował z pośpiechem… I prawie nieśmiało; widziałem dobrze! a potem spacerowali razem. Japończyk robił wrażenie podwładnego, który słucha rozkazów. Serce mi rosło, jak na to patrzyłem, Sir.
– Ja też nie mogę powiedzieć, żeby mnie to martwiło – mruknął Shears.
– Na zdrowie pułkownika Nicholsona – powiedział nagle Warden podnosząc szklankę.
– Ma pan rację, Warden, na jego zdrowie i na zdrowie tych pięciuset czy sześciuset nieszczęśników, którzy żyją w takim piekle przez ten przeklęty most!
– A jednak szkoda, że on nie może nam pomóc.
– Szkoda, być może, ale pan zna nasze zasady, Warden; musimy działać sami… Pomówmy jeszcze trochę o moście.
Rozmawiali jeszcze o moście przez cały wieczór i gorączkowo studiowali szkice Joyce'a prosząc go nieustannie o dokładne objaśnienie jakiegoś szczegółu, co czynił bez namysłu. Mógłby z pamięci narysować każdy fragment budowli i opisać każdy wir rzeki. Zaczęli omawiać obmyślony przez niego plan, układać listę wszystkich koniecznych operacji; każdą z nich omawiali szczegółowo i starali się przewidzieć wszelkie niespodziewane wypadki, jakie mogą zajść w ostatniej minucie. Potem Warden wyszedł, żeby odebrać meldunki przez zainstalowaną w sąsiedniej izbie radiostację. Joyce wahał się przez chwilę.
– Sir – powiedział w końcu – z nas trzech ja jestem najlepszym pływakiem i znam już ten teren…