Pułkownik Nicholson, który kochał swych żołnierzy, wspierał z początku Cliptona całą powagą swego autorytetu, aby usprawiedliwić wobec Japończyków owe zwolnienia z pracy. Uprzedził z góry ewentualne protesty Saito wymagając dodatkowego wysiłku od zdrowych.
Ale od dłuższego już czasu wydawało mu się, że Clipton przesadza. Podejrzewał go, że wyraźnie przekracza uprawnienia lekarza i – przez słabość – uznaje za chorych tych jeńców, którzy mogliby jeszcze pracować. Do wyznaczonej daty ukończenia robót pozostał zaledwie miesiąc – nie była to z pewnością odpowiednia pora na popuszczanie cugli. Tego ranka przyszedł do szpitala, aby osobiście zorientować się w sytuacji, rozmówić się na serio z Cliptonem i sprowadzić lekarza, gdyby zaszła potrzeba, na właściwą drogę w sposób stanowczy, lecz taktowny, jak przystoi wobec oficera – specjalisty w rozmowie na temat tak drażliwy.
– Cóż dolega temu na przykład? – zapytał zatrzymując się i zwracając do chorego. – Co ci jest, mój chłopcze?
Przechadzał się między dwoma rzędami jeńców, leżących na bambusowych pryczach. Jedni dygotali w gorączce, inni leżeli bezwładnie. Spod nędznych koców wyglądały trupie twarze. Clipton wtrącił żywo, tonem dość ostrym:
– Czterdzieści stopni gorączki dziś w nocy, Sir. Malaria.
– Dobrze, dobrze – odparł pułkownik przechodząc dalej. – a ten?
– Wrzody tropikalne. Wczoraj dłubałem mu w nodze, o… tym nożem. Nie miałem innego przyrządu. Zrobiłem mu dziurę wielkości piłki do golfa, Sir.
– Więc to było to – mruknął pułkownik Nicholson. – Słyszałem, jak ktoś krzyczał wczoraj wieczorem.
– Tak, to było to. Czterech kolegów musiało go trzymać. Spodziewam się, że uratuję mu nogę… ale nie jestem pewien – dorzucił zniżonym głosem. – Naprawdę chciałby pan, żebym go wysłał na most, Sir?
– Proszę nie mówić głupstw, Clipton. Naturalnie, że nie. Z chwilą kiedy pańskim zdaniem… Proszę mnie dobrze zrozumieć. Nie idzie o to, żeby zmuszać do pracy chorych czy poranionych. Trzeba tylko, żebyśmy sobie wszyscy zdali sprawę z jednego: musimy ukończyć pracę w ciągu miesiąca. Wiem, że wymaga to ogromnego wysiłku, ale nic na to nie mogę poradzić. W konsekwencji za każdym razem, kiedy zabiera mi pan człowieka, praca staje się tym cięższa dla innych. Powinien pan mieć to stale na uwadze, pojmuje pan? Jeśli nawet ktoś nie jest w najlepszej formie fizycznej, może przecież być użyteczny pomagając przy lekkich pracach, na przykład przy lżejszych pracach montażowych lub wykończeniowych, do których zabierze się wkrótce Hughes!
– Przypuszczam, że ma pan zamiar pomalować most, Sir?
– Nie możemy o tym myśleć, Clipton! – gwałtownie odparł pułkownik. – Moglibyśmy najwyżej pomalować wapnem. Co za wspaniały cel dla samolotów! Zapomina pan, że toczy się wojna!
– To prawda, Sir. Toczy się wojna.
– Nie, żadnego luksusu. Jestem temu przeciwny. Wystarczy, że most będzie wyglądał porządnie i że będzie starannie wykończony… Przyszedłem właśnie, żeby panu to powiedzieć, Clipton. Trzeba dać ludziom do zrozumienia, że to jest sprawa solidarności… A co jest temu, na przykład?
– Ciężka rana na ramieniu, której nabawił się dźwigając belki na budowę pańskiego przeklętego mostu, Sir! – wybuchnął Clipton. – Mam dwudziestu takich jak on. Naturalnie, przy ogólnym stanie ich zdrowia rany nie goją się, tylko jątrzą. Nie mam żadnych środków, żeby ich odpowiednio leczyć.
– Zastanawiam się – powiedział pułkownik Nicholson, uparcie idąc za swoją myślą i przymykając oczy na niewłaściwe odezwanie się Cliptona – zastanawiam się, czy w takim wypadku świeże powietrze i odpowiednie zajęcie nie przyczyniłoby się do ich wyzdrowienia bardziej niż bezczynność i zamknięcie w pańskim baraku. No, Clipton, co pan o tym myśli? Poza tym nie odsyła się u nas człowieka do szpitala z powodu zadraśnięcia w ramię. Myślę, że po zastanowieniu zgodzi się pan w końcu z moim zdaniem.
– U nas, Sir… u nas… u nas!
Podniósł ręce ku niebu gestem bezsilności i rozpaczy. Pułkownik zaciągnął go od chorych do przyległej komórki i w dalszym ciągu bronił swego stanowiska, powołując się na wszystkie racje, jakie zwierzchnik może przytoczyć w wypadku, gdy pragnie raczej przekonać niż rozkazać.
W końcu, gdy Clipton nie wydawał się przekonany, wysunął najpoważniejszy argument: jeśli lekarz będzie nadal tak postępował, Japończycy sami zajmą się opróżnieniem szpitala i uczynią to nie oszczędzając nikogo.
– Saito mi zagroził, że użyje drakońskich środków – powiedział.
Było to pobożne kłamstwo. Saito w tym czasie doszedł już do wniosku, że gwałt mija się z celem, i w gruncie rzeczy był bardzo zadowolony widząc, jak pod jego oficjalnym kierownictwem powstaje najpiękniejszy obiekt na całej linii. Pułkownik Nicholson uważał, że ma prawo zniekształcić w ten sposób prawdę, chociaż dręczyło to jego sumienie. Nie mógł sobie pozwolić na zlekceważenie żadnego środka, który pomagał w ukończeniu mostu – tego mostu, któremu brakowało zaledwie kilkadziesiąt stóp, by nieprzerwaną linią przeciąć dolinę rzeki Kwai.
Wobec tej groźby Clipton, przeklinając w duchu pułkownika, ustąpił. Zwolnił ze szpitala mniej więcej jedną czwartą chorych, mimo wielkich skrupułów, jakie opanowywały go za każdym razem, gdy musiał dokonać wyboru. W ten sposób odesłał do pracy gromadę ludzi kulawych, z lżejszymi ranami oraz chorych chronicznie na malarię, którzy mogli jednak poruszać nogami.
Nie protestowali. Wiara pułkownika była z rodzaju tych, co przenoszą góry, budują piramidy, katedry lub mosty i sprawiają, że umierający pracują z uśmiechem na ustach. Przekonał ich apel skierowany do poczucia solidarności. Bez szemrania wrócili nad rzekę. Nieszczęśnicy, których jedno ramię unieruchamiał bezkształtny, brudny opatrunek, chwytali sznur od kafara zdrową ręką, ciągnęli miarowo resztkami woli i sił, uwieszając się całym swym mizernym ciężarem i dorzucając ten ofiarny, bolesny wysiłek do sumy cierpień, które z wolna doprowadzały most na rzece Kwai do jego ostatecznego kształtu.
Dzięki temu przypływowi sił roboczych most został wkrótce ukończony. Pozostało już tylko „wygładzić go”, jak mówił pułkownik, tak aby budowla była wykończona w najdrobniejszych szczegółach.
CZĘŚĆ CZWARTA
I
Kilka tygodni po wyprawie Joyce'a Warden odbył tę samą drogę i po wyczerpującej wspinaczce dotarł – on także – do punktu obserwacyjnego. Położył się wśród paproci i teraz on z kolei obserwował znajdujący się w dole most na rzece Kwai.
Warden był przeciwieństwem romantyka. Z początku obrzucił most szybkim spojrzeniem, co wystarczyło mu, by z satysfakcją rozpoznać w nim obiekt narysowany przez Joyce'a i stwierdzić, że jest ukończony. Towarzyszyło mu czterech partyzantów. Powiedział im, te w tej chwili są mu niepotrzebni. Usiedli więc w ulubionej pozie, zapalili wodną fajkę i spokojnie obserwowali jego czynności.
On zaś najpierw zainstalował radiostację i nawiązał kontakt z kilkoma stacjami. Jedna z nich, niezwykle cenna w okupowanym kraju, dostarczała mu codziennie informacji na temat bliskiego wyjazdu długiego konwoju, który miał zainaugurować linię kolejową Burmy i Syjamu. Odebrane meldunki uspokoiły go. Nie było żadnej zmiany rozkazów.