Przygotował więc – tak wygodnie, jak to było możliwe – swój śpiwór i moskitierę, starannie ułożył kilka przyborów toaletowych, a następnie zrobił to samo z rzeczami Shearsa, który miał przyłączyć się do niego na tym wzgórzu. Warden był przewidujący, a poza tym starszy i stateczniejszy od Joyce'a. Miał więcej doświadczenia.
Znał dżunglę z kilku wypraw, które urządził sobie kiedyś podczas profesorskich wakacji. Wiedział, jak wysoko człowiek cywilizowany ceni szczoteczkę do zębów i o ile dłużej można tu wytrzymać, jeśli się ma wygodne posłanie, a po przebudzeniu filiżankę gorącej kawy. Gdyby po akcji znaleźli się w tarapatach, można było zrezygnować z tych rzeczy potrzebnych ludziom cywilizowanym; traciły one wtedy swoje znaczenie. Teraz jednak miały im pomóc do utrzymania się w jak najlepszej formie, aż do chwili działania. Zadowolony ze swych przygotowań, Warden zjadł coś, przespał się przez trzy godziny, a potem wrócił na punkt obserwacyjny i obmyślał, jak by tu najlepiej wywiązać się ze swego zadania.
Zgodnie z planem naszkicowanym przez Joyce'a, wielokrotnie dyskutowanym, a wreszcie ustalonym definitywnie przez wszystkich trzech i pewnego dnia na rozkaz Shearsa wprowadzonym w życie, grupa Oddziału 316 została rozdzielona. Shears, Joyce i dwóch syjamskich ochotników, w towarzystwie kilku tragarzy, wyruszyli w kierunku miejsca położonego nad rzeką znacznie powyżej mostu, gdyż materiału wybuchowego nie można było ładować na tratwę w pobliżu obozu. Poszli nawet dość daleko, nakładając drogi, żeby ominąć kilka wiosek krajowców. Czterech ludzi miało podpłynąć nocą do mostu i przygotować całe urządzenie. Byłoby dużym błędem przypuszczać, że wysadzenie mostu jest sprawą prostą. Joyce miał pozostać ukryty na nieprzyjacielskim brzegu, oczekując nadejścia pociągu. Shears miał wrócić do Wardena, aby razem z nim zająć się osłoną odwrotu.
Warden powinien był rozlokować się na punkcie obserwacyjnym, utrzymywać kontakt radiowy, śledzić, co działo się wokół mostu, i wyznaczyć stanowiska, z których można by osłaniać odwrót Joyce'a. Zadanie jego nie było ściśle określone. „Number one” zostawił mu pewną inicjatywę. Miał postępować tak, jak mógł najlepiej, stosownie do okoliczności.
– Jeśli dostrzeże pan możliwość jakiejś akcji dodatkowej, naturalnie bez narażania się na ryzyko, że pana odkryją, nie zabraniam – powiedział Shears. – Zasady Oddziału 316 są zawsze takie same. Niech pan jednak pamięta, że głównym celem jest most i że w żadnym wypadku nie wolno panu narazić szans powodzenia tej akcji. Liczę na to, że będzie pan równocześnie rozsądny i aktywny.
Wiedział, iż może liczyć na to, że Warden będzie równocześnie aktywny i rozsądny. Gdy był na to czas, Warden systematycznie rozważał konsekwencje wszystkich swoich przyszłych poczynań.
Rozejrzawszy się po okolicy, Warden postanawia tutaj właśnie, na szczycie tego wzgórza, umieścić swą kieszonkową artylerię – dwa lekkie moździerze, jakie ma do dyspozycji – i pozostawić na tym posterunku dwóch syjamskich partyzantów. Będą oni podczas akcji ostrzeliwać szczątki pociągu, żołnierzy, którzy próbowaliby uciekać po wybuchu, i tych, którzy pośpieszą im na pomoc.
Mieściło się to doskonale w ramach planu, który mu ogólnikowo nakreślił jego dowódca, kiedy powołał się na niezmienne zasady Oddziału 316. Zasady te można by streścić w następujący sposób: „Nigdy nie uważać operacji za całkowicie ukończoną; nigdy nie spocząć na laurach, dopóki istnieje choćby najmniejsza możliwość nękania nieprzyjaciela.” (Także i w tej dziedzinie – jak w wielu innych – zabiegano o anglosaskie „wykończenie”.) Otóż nie ulegało wątpliwości, że deszcz drobnych pocisków spadający z góry na ocalałych z katastrofy przyczyni się nieźle do ostatecznego pognębienia nieprzyjaciela. Wysunięty do przodu punkt obserwacyjny nadawał się doskonale na ten cel. Ta dodatkowa akcja miała w oczach Wardena jeszcze jedną dobrą stronę: odwróci uwagę Japończyków, a zatem pośrednio pomoże w osłanianiu odwrotu Joyce'a.
Warden długo czołga się wśród dzikich paproci i rododendronów, zanim znajduje stanowiska, które zadowalają go w zupełności. Odkrywszy je przywołuje Syjamczyków, wyznacza dwóch i wyjaśnia im dokładnie, co mają robić, gdy nadejdzie moment działania. Ci pojmują w lot i zdaje się, że doceniają jego pomysł.
Jest już prawie czwarta po południu, gdy Warden kończy te przygotowania. Zaczyna się zastanawiać, co mógłby jeszc2e zrobić, gdy oto słyszy muzykę dobiegającą z doliny. Podejmuje więc obserwację, śledząc przez lornetkę poruszenia jeńców i nieprzyjaciela. Na moście nie ma nikogo, ale w obozie, na drugim brzegu rzeki, panuje dziwne ożywienie. Warden orientuje się bardzo szybko, że z okazji pomyślnego ukończenia dzieła jeńcom pozwolono – a może ich zmuszono – urządzić uroczystości. Meldunek przyjęty przed kilkoma dniami pozwalał spodziewać się tych radosnych manifestacji, nakazanych z łaski Jego Cesarskiej Wysokości.
Instrument, z którego płynie melodia, jest prymitywny, sfabrykowany zapewne na miejscu, z czego się dało, lecz ręka, która brzdąka w struny, należy do Europejczyka. Warden zna dość dobrze dzikie melodie Japończyków, żeby się nie mylić. Zresztą wkrótce dobiega echo pieśni. Głos osłabiony wyczerpaniem, nędzą, lecz którego akcent nie budzi wątpliwości, śpiewa stare szkockie melodie. Znany refren, powtarzany chórem, unosi się nad doliną. Ten patetyczny koncert, słuchany w samotności punktu obserwacyjnego, sprawia Wardenowi przykrość. Z wysiłkiem odpędza melancholijne myśli i udaje mu się wreszcie skoncentrować uwagę na obowiązkach swej misji. Wydarzenia interesują go już tylko przez swój związek z przygotowaniami do wielkiej akcji.
Na krótko przed zachodem słońca odnosi wrażenie, że w obozie przygotowuje się bankiet. Jeńcy kręcą się przy kuchniach. W stronie baraków japońskich daje się zauważyć zgiełk; wielu żołnierzy tłoczy się krzycząc i śmiejąc się. Strażnicy stojący u wejścia do obozu kierują ku nim łakome spojrzenia. Jasne, że Japończycy także przygotowują się, by uczcić zakończenie robót.
Umysł Wardena pracuje intensywnie. Jego zrównoważone usposobienie nie przeszkadza mu chwytać na gorąco okazji, skoro się nadarza. Obmyśla podjęcie akcji jeszcze tej nocy, według szybko ustalonego planu, który brał pod uwagę jeszcze przed przybyciem na punkt obserwacyjny. Opierając się na swej głębokiej znajomości ludzi Warden uważa, że przy tak sprzyjających okolicznościach jak: ten odosobniony zakątek dżungli, dowódca alkoholik i wyżywienie niemal równie skąpe jak racje jeńców, wszyscy Japończycy upiją się do nieprzytomności jeszcze przed północą. Doskonała sposobność, by działać przy minimalnym ryzyku, jak to zalecał „Number one”, i przygotować kilka dodatkowych pułapek, które będą czymś w rodzaju pikantnej przyprawy do głównej akcji, a na które wszyscy członkowie Oddziału 316 są szczególnie łakomi. Warden rozważa możliwości powodzenia, stwierdza, że byłoby karygodne nie skorzystać z tego cudownego zbiegu okoliczności, postanawia zejść ku rzece i zaczyna przygotowywać lekki ładunek… A zresztą, czyż nie wypada, aby i on – na przekór własnej roztropności – zbliżył się przynajmniej raz do tego mostu?
Do stóp wzgórza dociera na krótko przed północą. Uroczystość miała przebieg zgodny z jego przewidywaniami. Podczas swego milczącego marszu śledził jej etapy według nasilenia wrzawy, która dochodziła do jego uszu: barbarzyńskie wrzaski, brzmiące jak parodia brytyjskich pieśni, od dawna już zamilkłych. Teraz panuje zupełna cisza. Warden nasłuchuje jeszcze raz, ukryty wraz z dwoma partyzantami na skraju lasu, niedaleko od toru kolejowego, który – jak to wyjaśniał Joyce – po przebyciu mostu biegnie wzdłuż rzeki. Warden daje znak Syjamczykom. Obciążeni ładunkami, trzej ludzie ostrożnie kierują się w stronę toru.