– Chyba wam jednak było trochę ciężko z tymi paczkami na brzuchu – zauważył Warden.
– Pan dobrze wie, że nigdy się nie myśli o takich rzeczach… To było najmniejsze ryzyko w tej przeprawie… A jednak zapewniam pana, że nas porządnie wytrzęsło. Przeklęci niech będą ci Syjamczycy, którzy obiecywali nam wygodną żeglugę!
Według informacji krajowców droga powinna była trwać mniej niż pół godziny. Toteż wyruszyli dopiero po zapadnięciu nocy. W rzeczywistości płynęli dłużej niż godzinę i droga nie była łatwa. Rzeka Kwai płynęła spokojnie jedynie w sąsiedztwie mostu, poza tym rwała jak strumień. Zaledwie ruszyli, prąd rzucił ich w ciemność, między niewidoczne skały, których nie mogli omijać, rozpaczliwie chroniąc swój niebezpieczny i cenny ładunek.
– Gdybym znał rzekę, wybrałbym inny sposób dotarcia do celu i zaryzykowałbym załadowanie materiału w pobliżu mostu. Tego rodzaju proste informacje, Warden, zawsze są fałszywe, zresztą bez względu na to, czy pochodzą od krajowców, czy od Europejczyków. Wiele razy się z tym spotkałem. I jeszcze raz dałem się nabrać. Nie wyobraża pan sobie trudności manewrowania „łodzią podwodną” w tym strumieniu.
„Łodzią podwodną” nazwali tratwę, obciążoną na krawędziach żelastwem, która w ciągu niemal całej przeprawy płynęła na pół pod wodą. Jej balast został mądrze odmierzony, tak aby pozostawiona sama sobie utrzymywała się na granicy pływalności. Zwykłe naciśnięcie palcem wystarczało więc, aby zupełnie zniknęła pod powierzchnią.
– Ten pierwszy prąd pędził nas z hukiem wodospadu Niagara, trząsł nami, miotał, rzucał ponad lub pod tratwę, to znów od jednego brzegu do drugiego; raz sięgaliśmy dna, to znów wylatywaliśmy na gałęzie przybrzeżnych drzew. Gdy wreszcie udało mi się ogarnąć nieco naszą sytuację (zajęło mi to trochę czasu, byłem na wpół ogłuszony), wydałem wszystkim rozkaz, żeby uczepili się „łodzi podwodnej” i nie puszczali jej za żadną cenę; żeby myśleli tylko o tym. Było to wszystko, co mogliśmy zrobić, ale to cud, że nikt nie rozbił sobie czaszki… Naprawdę, ładny bigos, i to właśnie wtedy, kiedy trzeba było zebrać wszystkie siły przed poważną robotą. Fale były takie jak podczas burzy na morzu. Dostałem mdłości… I nie można było ominąć przeszkód! Czasem – rozumie pan, Warden? – czasem nie wiedzieliśmy nawet, w którą stronę płyniemy. Wydaje się to panu dziwne? Kiedy rzeka się zwęża, a dżungla zamyka się nad głową, założę się, że nie będzie pan wiedział, w jakim kierunku pan płynie. Pędziliśmy z prądem. Pomijając fale, woda była nieruchoma jak w jeziorze. Tylko napotykane przeszkody wskazywały nam kierunek i szybkość, z jaką pędzimy… kiedy wpadaliśmy na nie. Problem względności! Nie wiem, czy pan to sobie dobrze uzmysławia…
Musiało to być naprawdę niezwykłe przeżycie. Starał się je opisać jak najwierniej. Warden słuchał z przejęciem.
– Rozumiem, Shears. I tratwa wytrzymała?
– To drugi cud! Gdy jakimś trafem moja głowa znalazła się nad wodą, słyszałem, jak tratwa trzeszczała, a jednak nie rozleciała się… Tylko w pewnej chwili… To chłopak uratował sytuację. On jest pierwsza klasa, Warden. Niech mi pan pozwoli opowiedzieć… Zanim skończył się ten pierwszy prąd, zaczęliśmy się jednak przyzwyczajać trochę do ciemności, gdy nagle rzuciło nas na olbrzymią skałę, która wynurzała się na samym środku rzeki. Doprawdy, Warden, wylecieliśmy w powietrze na poduszeczce wody, potem zagarnęła nas fala i odrzuciła w bok. Nie uwierzyłbym, że to możliwe. Zobaczyłem skałę, gdy była zaledwie parę stóp przede mną. Nie miałem czasu; myślałem tylko o tym, żeby wysunąć nogi do przodu i ścisnąć konwulsyjnie laskę bambusa. Dwaj Syjamczycy puścili tratwę. Na szczęście znaleźliśmy ich trochę dalej. Przypadek!… A on, wie pan, co zrobił? Miał tylko ułamek sekundy do namysłu. Rzucił się na tratwę z rozkrzyżowanymi rękami. Wie pan po co, Warden? Żeby przytrzymać razem obie jej części. Tak, sznur pękł. Poprzeczne drążki rozluźniły się i dwie połowy zaczęły się rozłączać. Musiało je rozdzielić zderzenie. Katastrofa… On to zobaczył jednym rzutem oka. Zdecydował się błyskawicznie. Miał odruch działania i powiodło mu się. Znajdował się przede mną. Widziałem, jak „łódź podwodna” wynurza się z wody, skacze w powietrze, podobna do jednego z tych łososi, które płyną pod prąd; właśnie tak, a on na niej, uczepiony ze wszystkich sił do bambusów. Nie puścił ich. Potem powiązało się drążki, jak było można… Niech pan zwróci uwagę, że w tej pozycji jego detonatory znajdowały się w bezpośrednim kontakcie z plastykiem i że musiało go niebywale łupnąć… Widzę go nad moją głową, mówię panu. Błyskawica!… To był jedyny moment, kiedy pomyślałem, że transportujemy materiały wybuchowe. To nic. Jestem przekonany, że to było jeszcze najmniejsze ryzyko. I on zrozumiał to w ćwierć sekundy. Niezwykły chłopak, Warden, jestem tego pewien. Musi mu się udać.
– Godne uwagi połączenie zimnej krwi i szybkości refleksu – ocenił Warden.
Shears podjął cicho:
– Musi mu się udać, Warden. Ta akcja stała się jego osobistą sprawą i nikt nie powinien przeszkodzić mu w doprowadzeniu jej do końca. To jego wielka szansa. On o tym wie. Pan i ja jesteśmy tylko pomocnikami. Nasz czas już minął… Teraz trzeba myśleć tylko o tym, żeby mu ułatwić zadanie. Los mostu jest w dobrych rękach.
Gdy pierwszy prąd się skończył, nastąpił chwilowy spokój, tak że mogli umocnić tratwę. Potem wytrzęsło ich jeszcze w wąskim przesmyku. Stracili trochę czasu przed grupą skał, grodzących część biegu rzeki, wokół których utworzył się potężny, powolny wir – tratwa kręciła się w kółko, nie mogąc wrócić na nurt.
W końcu wyrwali się z tej pułapki. Rzeka rozszerzyła się, uspokajając się od razu, co wywarło na nich wrażenie, jak gdyby wypłynęli na ogromne, spokojne jezioro. Oczy ich rozróżniały kontury brzegów i udało im się utrzymać pośrodku rzecznego nurtu. Wkrótce spostrzegli most.
Shears przerwał swą relację i w milczeniu spojrzał w dolinę.
– Jakie to dziwne: patrzeć tak na most z góry… I widzieć go w całości. Z dołu, w nocy, wygląda zupełnie inaczej. Widziałem tylko kolejno jego poszczególne fragmenty. To właśnie one są dla nas ważne przed… potem zresztą także… Tylko w momencie, gdyśmy się zbliżali do mostu, sylwetka jego rysowała się na tle nieba z niewiarygodną wyrazistością. Drżałem, żeby nas nie spostrzeżono. Wydawało mi się, że widać nas jak w biały dzień. Złudzenie, oczywiście. Byliśmy po nosy w wodzie. Łódź podwodna była w zanurzeniu. Wykazywała nawet tendencję do zatonięcia. Niektóre bambusy popękały. Ale wszystko poszło dobrze. Nie było światła. Bez szmeru wśliznęliśmy się w cień mostu. Żadnego wstrząsu. Przywiązaliśmy tratwę do jednego z filarów środkowego rzędu i zaczęła się praca. Byliśmy już zdrętwiali z zimna.
– Żadnych specjalnych kłopotów? – zapytał Warden.
– Żadnych „specjalnych” kłopotów, jeśli pan sobie życzy; pod warunkiem, że tego rodzaju robotę uważa pan za zwyczajną, Warden…
Znów urwał, jak gdyby zahipnotyzowany widokiem mostu, oświetlonego jeszcze przez słońce; jasne drewno odcinało się wyraźnie na tle żółtawej wody.
– Wszystko to wydaje mi się snem, Warden. Doświadczyłem już dawniej tego wrażenia. Z nastaniem dnia człowiek pyta sam siebie, czy to prawda, czy to rzeczywistość, czy ładunki są tam istotnie, czy naprawdę wystarczy mały ruch dźwignią włącznika. Wydaje się to zupełnie niemożliwe. Joyce jest tam, chyba jakieś sto jardów od japońskiego posterunku. Jest tam, za tym rdzawym drzewem, i obserwuje most. Założę się że od czasu, gdy go opuściłem, nie ruszył się z miejsca. Niech pan tylko pomyśli o wszystkim, co może się zdarzyć przed jutrem, Warden! Wystarczy, żeby żołnierz japoński zapuścił się dla zabawy w dżunglę w pogoni za wężem… Nie powinienem był go zostawić. Mógł wrócić na swój posterunek dopiero w nocy.