„Coś się zmieniło w atmosferze…” Syjamczyk ze stanowiska karabinu maszynowego daje także sygnały pełne niepokoju. Teraz klęka, by lepiej przyjrzeć się rzece. Trwoga Shearsa nie ustępuje. Uczucie to wciąż szuka dla siebie dokładniejszego wyrazu, choć równocześnie wymyka się analizie. Mózg Shearsa zaciekle pracuje nad rozwiązaniem dręczącej zagadki.
Mógłby przysiąc, że szum rzeki się zmienił. Człowiek, pracujący w zawodzie takim jak Shears, instynktownie i bardzo szybko chwyta symfonię odgłosów przyrody. Ta umiejętność przydała mu się już w dwóch czy w trzech wypadkach. Ostry szum wirów, charakterystyczny szelest cząsteczek wody uderzających o piasek, trzask gałęzi giętych przez prąd – wszystko to składało się tego ranka na inny, mniej hałaśliwy koncert… tak, z pewnością mniej hałaśliwy niż wczoraj wieczorem. Shears zastanawia się, czy przypadkiem nie traci słuchu. A może jego nerwy są w tak złym stanie?
Ale niemożliwe, żeby Syjamczyk ogłuchł równocześnie. I jeszcze jedno: nagle nowy składnik tego dziwnego wrażenia dociera do świadomości Shearsa. Zmienił się także zapach. Dziś rano zapach rzeki Kwai jest także inny. Przeważają w nim wyziewy szlamu, prawie takie jak nad brzegiem stawu.
– River Kwai down! [3] – krzyczy nagle Syjamczyk. I kiedy brzask zaczyna oświetlać szczegóły przeciwległego brzegu, Shears nagle pojmuje. Gałęzie drzewa, wielkiego rdzawego drzewa, za którym ukrył się Joyce, nie dotykają już wody. Rzeka Kwai opadła. W ciągu nocy poziom jej się obniżył. O ile? Może o jedną stopę? Przed drzewem, u stóp szkarpy, wynurza się teraz kamienista plaża, pokryta jeszcze kroplami wody i błyszcząca we wschodzącym słońcu.
W chwilę po dokonaniu tego odkrycia Shears odczuwa satysfakcję, że znalazł wytłumaczenie swego niepokoju, i odzyskuje zaufanie do swych nerwów. Miał dobrego nosa. A umysł jego dobrze funkcjonuje. Zmieniły się prądy, i te w rzece, i te w powietrzu. Czuć to rzeczywiście w całej atmosferze. Nowo odsłonięty brzeg, jeszcze wilgotny, wydaje ten zapach szlamu.
Katastrofy nie docierają do naszej świadomości od razu. Bezwładność umysłu wymaga zwłoki. Shears dopiero stopniowo zdaje sobie sprawę z fatalnych następstw tego faktu.
Rzeka Kwai opadła! Przed rdzawym drzewem widać teraz szeroką płaszczyznę, która wczoraj znajdowała się pod wodą. Drut… Kabel!… Shearsowi wymyka się ordynarne przekleństwo. Kabel… Wyjął lornetę i zachłannie bada powierzchnię gruntu, który wynurzył się w ciągu nocy.
Kabel jest widoczny. Długi odcinek leży teraz na suchej ziemi. Shears śledzi go wzrokiem, od krawędzi wody aż po szkarpę; ciemne pasmo, do którego tu i ówdzie przyczepiła się trawa naniesiona przez wodę.
Mimo to nie rzuca się zbytnio w oczy. Shears dostrzegł go, ponieważ go szukał. Jeśli nie zapłacze się tam jakiś Japończyk, mogą go nie zauważyć… Ale ów brzeg, dotychczas niedostępny!… Teraz jest to plaża, ciągnąca się od stóp szkarpy aż do… prawdopodobnie aż do mostu (stąd go nie widać), plaża, która – gdy Shears patrzy tak na nią rozwścieczonym wzrokiem – zdaje się zapraszać do przechadzki. Z drugiej strony, oczekując na pociąg Japończycy czynią zapewne jakieś przygotowania, które nie pozwolą im wałęsać się nad wodą. Shears ociera czoło.
Akcja nigdy nie układa się ściśle według ustalonego planu. Zawsze w ostatniej chwili jakiś banalny, trywialny, czasem groteskowy incydent zakłóca najlepiej przygotowany program. „Number one” wyrzuca sobie jako karygodne zaniedbanie fakt, że nie przewidział opadnięcia rzeki… I trzeba trafu, że zdarzyło się to właśnie tej nocy; nie o noc później lub dwie noce wcześniej!
Ta okropna plaża bez kępki trawy, naga, naga jak prawda, kłuje w oczy. Rzeka Kwai znacznie opadła. O jedną stopę? o dwie? Może jeszcze więcej?… Dobry Boże!
Shearsowi robi się nagle słabo. Opiera się o drzewo, żeby ukryć przed Syjamczykami drżenie ciała. Drugi raz w życiu doznaje podobnego wstrząsu. Pierwszy raz – to było wtedy, gdy poczuł, jak spływa mu po rękach krew przeciwnika. Serce naprawdę przestaje mu bić, a całe ciało oblewa się zimnym potem.
– Dwie stopy? a może więcej?… Boże wszechmogący! a ładunki! Ładunki plastyku przyczepione do filarów mostu!
V
Gdy Shears w milczeniu uścisnął mu rękę i zostawił go na posterunku, Joyce przez długą chwilę stał jak odurzony. Świadomość, że może teraz liczyć tylko na własne siły, uderzała mu do głowy jak opary alkoholu. Nie czuł zmęczenia minionej nocy ani lodowatego dotyku ubrania przesiąkniętego wodą. Po raz pierwszy doświadczył owego poczucia siły i władzy, jakie daje całkowite odosobnienie na szczycie góry lub pośród ciemności.
Gdy się ocknął z tego upojenia, musiał sam siebie przywołać do rozsądku, aby – zanim bliski już świt nastanie – wykonać kilka niezbędnych czynności i nie zawieść w decydującej chwili. Gdyby myśl ta nie przyszła mu do głowy, siedziałby tak jeszcze, nieruchomo wsparty o drzewo, z ręką na dźwigni włącznika, z oczami utkwionymi w most, którego czarna nawierzchnia odcinała się na tle usianego gwiazdami nieba, widocznego między nieprzejrzaną masą zarośli a mniej gęstym listowiem wielkich drzew. Pozycją tę przyjął instynktownie po odejściu Shearsa.
Podniósł się, zdjął ubranie, wykręcił je i roztarł skostniałe ciało. Włożył z powrotem szorty i koszulę, które, choć wilgotne, chroniły go przed zimnem nadchodzącego świtu. Zjadł, ile mógł, ryżu, który zostawił mu Shears, i wypił pełną szklankę whisky. Doszedł do wniosku, że jest zbyt późno, żeby wyjść z kryjówki i pójść na poszukiwanie wody. Część alkoholu zużył do obmycia ran na rękach i nogach. Znów usiadł pod drzewem i czekał. Tego dnia nic się nie zdarzyło. Tak jak przewidywał. Pociąg miał przyjść dopiero jutro; ale wydawało mu się, że skoro był tu, na miejscu, mógł kierować biegiem wydarzeń.
Kilka razy widział na moście Japończyków. Wyglądało, że nic nie podejrzewają, i żaden nie spojrzał w jego stronę. Jak to kiedyś wymarzył, upatrzył sobie na moście punkt łatwy do odnalezienia, skrzyżowanie poręczy, które leżało na jednej linii z nim i z suchą gałęzią. Punkt ten znajdował się pośrodku mostu, to znaczy dokładnie na początku podminowanego miejsca. Gdy lokomotywa do niego dotrze, a raczej gdy znajdzie się o kilka stóp przed nim, naciśnie z całej siły dźwignię włącznika. Odczepił kabel i – śledząc w myśli nadjeżdżającą lokomotywę – przećwiczył ten prosty ruch przeszło dwadzieścia razy, aby potem wykonać go instynktownie. Aparat funkcjonował bez zarzutu. Oczyścił go przecież i wysuszył starannie, troskliwie usuwając najmniejszą plamkę. Jego własne odruchy były także w zupełnym porządku.
Dzień minął szybko. Z nadejściem nocy zszedł ze szkarpy, wypił kilka łyków błotnistej wody, napełnił manierkę, a potem wrócił do swej kryjówki. Nie zmieniając siedzącej pozycji pozwolił sobie na drzemkę. Był pewien, że jeśliby z nie znanych powodów czas nadejścia pociągu uległ zmianie, usłyszy go, gdy będzie nadjeżdżał. Przebywając w dżungli, bardzo szybko przywyka się do zachowywania podczas snu czujności dzikich zwierząt.