Выбрать главу

Popadał na krótko w drzemkę, to znów budził się i czuwał długie minuty. Tak we śnie, jak na jawie fragmenty obecnej przygody przeplatały się ze wspomnieniami przeszłości, o której rozmawiał z Shearsem, zanim wypłynęli na rzekę.

Znów był w zakurzonym biurze projektów, gdzie kilka najcenniejszych lat jego życia upłynęło podczas nieskończenie długich, melancholijnych godzin i dni, kiedy pochylał się nad kartonem rysunkowym oświetlonym lampą z reflektorem. Belka, ów kawałek metalu, którego w rzeczywistości nigdy nie zobaczył, przybierała na papierze swój symboliczny kształt w dwóch wymiarach, które zaciążyły nad jego młodością. Pod jego wzrokiem wyłaniał się cały rysunek, poszczególne rzuty i liczne przekroje z wszystkimi szczegółami żeber, których umiejętne rozmieszczenie pozwoliło mu – po dwóch latach błędnych poszukiwań – zaoszczędzić na tym wszystkim półtora funta stali.

Na tych obrazach, wokół żeber belki zarysowały się teraz małe, brunatne prostokąty, podobne do tych, które Warden naszkicował dokoła dwudziestu czterech filarów na planie mostu. Tytuł wizji, którego ułożenie kosztowało go wiele bolesnych wysiłków i niezliczonych prób, tytuł ten powstawał litera po literze, lecz gmatwał się pod jego spojrzeniem. Na próżno usiłował odczytać litery. Rozsypywały się po całym kartonie, aż wreszcie zebrały się razem, jak to czasem bywa na filmie, i utworzyły nowe słowo. Było to słowo: ZNISZCZENIE, wypisane wielkimi, czarnymi literami, lśniącym atramentem, w którym odbijał się blask reflektora. Wyraz ten zacierał wszystkie inne obrazy i widniał samotnie na ekranie jego wizji.

Mówiąc prawdę, wizja ta nie była jego obsesją. Gdyby chciał, mógł się od niej uwolnić. Wystarczyłoby otworzyć oczy. Skrawek nocy, w którym mrocznie rysował się most na rzece Kwai, odpędzał zakurzone widma minionych lat i przywoływał go do rzeczywistości; do jego rzeczywistości. Po tym wydarzeniu jego życie nie będzie już takie jak dawniej. Upajał się już nektarem sukcesu, przeczuwając własną przemianę.

O świcie, prawie o tej samej porze co Shears, Joyce także doznawał dziwnego uczucia niepokoju w związku z wyczuwalną zmianą atmosfery nad rzeką Kwai. Zmiana ta następowała tak powoli, że nie odczuł jej w czasie drzemki. Ze swego ukrycia widział jedynie nawierzchnię mostu. Rzeka znajdowała się poza zasięgiem jego wzroku, pewien był jednak, że się nie myli. Świadomość ta owładnęła nim wkrótce do tego stopnia, że postanowił działać. Poczołgał się przez krzaki w kierunku wody, dotarł do ostatnich drzew i spojrzał. Zrozumiał przyczynę swego niepokoju w tej samej chwili, gdy zobaczył kabel na kamienistej plaży.

Drogą tych samych rozumowań co Snears pojął stopniowo znaczenie nieodwracalnej klęski. Doznał tego samego wstrząsu na myśl o ładunkach plastyku. Ze swego nowego posterunku mógł dojrzeć filary mostu. Wystarczyło podnieść oczy. Zmusił się do wykonania tego ruchu.

Trzeba było dość długich obserwacji, aby ocenić stopień ryzyka spowodowanego dziwnym zachowaniem się rzeki Kwai. A nawet i wtedy nie był w stanie określić go dokładnie i wahał się między nadzieją i trwogą, patrząc na grę tysięcy zmarszczek, które prąd tworzył wokół mostu. Najpierw zalała go fala rozkosznego optymizmu, niosąc odprężenie nerwom, które sparaliżowało przerażenie. Rzeka nie opadła aż tak bardzo. Ładunki znajdowały się jeszcze pod wodą.

…Przynajmniej tak mu się wydawało z tego dość nisko położonego miejsca. Ale z góry? z mostu? a nawet stąd? Przypatrzywszy się lepiej zauważył teraz dość długą falę, podobną do tej, jaka wytwarza się nad zatopionym wrakiem. Fala ta otaczała filary mostu, te filary, które znał tak dobrze, na których zostawił strzępki własnego ciała. Z pewnością się nie łudził. Fala wokół tych właśnie filarów była większa niż wokół innych… I przez chwilę wydawało mu się, że na jednym z nich odróżnia brązową plamę na tle jaśniejszego drzewa. Wynurzała się ona od czasu do czasu, jak grzbiet ryby, lecz w chwilę później widać już było tylko wiry… Ładunki znajdowały się prawdopodobnie tuż pod powierzchnią wody. Czujny strażnik przechyliwszy się nieco przez poręcz z pewnością mógłby dostrzec plastyk na filarach zewnętrznych rzędów.

A może rzeka opadnie jeszcze bardziej? a może w pewnej chwili ładunki staną się całkowicie widoczne i wynurzą się ociekające jeszcze wodą, błyszczące w jaskrawym świetle syjamskiego nieba! Groteskowa absurdalność tego obrazu ścięła mu krew w żyłach. Któraż to godzina? Ile jest jeszcze czasu do?… Słońce ledwie zaczęło oświecać dolinę. Pociągu oczekiwano dopiero o dziesiątej. Ich cierpliwość, praca, trudy, cierpienia – wszystko to stało się nagle godne politowania i niemal śmieszne wskutek bezlitosnej fantazji górskiego strumienia. Powodzenie wielkiej akcji – dla której poświęcił za jednym zamachem wszystkie nie wykorzystane zasoby energii życiowej i siły zaoszczędzone w latach biurowej wegetacji – stało się nagle igraszką przypadku, rzuconą na szalę wagi nieczułej na aspiracje Joyce'a. Przeznaczenie jego miało się dopełnić w ciągu tych minut, które dzieliły go od nadejścia pociągu; wypełnić się poza nim samym, według wyższych racji, być może, zgodnie z jakimś sumieniem, lecz sumieniem obcym, bezlitosnym i lekceważącym zapał, który nim kierował, z sumieniem, które kierowało sprawami ludzi z tak wysoka, że nie mogło go dosięgnąć żadne pragnienie, prośba czy rozpacz.

Pewność, że wykrycie względnie niewykrycie ładunków jest teraz niezależne od jakichkolwiek jego wysiłków, w paradoksalny sposób uspokoiła go trochę. Zabronił sobie o tym myśleć, a nawet życzyć sobie czegokolwiek. Nie miał prawa trwonić ani odrobiny energii na roztrząsanie wydarzeń, które miały swój początek w świecie nadprzyrodzonym. Musiał o nich zapomnieć, aby skoncentrować wszystkie swe siły na tym, co jeszcze mógł zrobić. Na tym, i tylko na tym musiał skupić całą uwagę. Akcja wciąż jeszcze miała szansę powodzenia; musiał tylko przewidzieć jej ewentualny przebieg. Miał zwyczaj zastanawiać się nad tym, co będzie musiał zrobić. Shears to zauważył.

Jeżeli Japończycy odkryją ładunki plastyku, pociąg zostanie zatrzymany przed mostem. Będzie musiał wówczas nacisnąć dźwignię aparatu, zanim sam zostanie wykryty. Szkody dadzą się naprawić. Będzie to zatem powodzenie tylko połowiczne, ale nie było na to rady.

Sytuacja przedstawiała się inaczej, jeśli chodzi o kabel. Mógł go zauważyć tylko ktoś przechodzący plażą o kilka kroków od Joyce'a. Wtedy zawsze jeszcze mógł interweniować osobiście. Może w tym momencie na moście ani na przeciwległym brzegu nie będzie nikogo, kto mógłby go zobaczyć? a szkarpa zasłaniała kamienistą plażę przed Japończykami znajdującymi się w obozie. Upłynie prawdopodobnie chwila, zanim człowiek, który zobaczy kabel, podniesie alarm. Wówczas on, Joyce, będzie musiał działać, działać bardzo szybko. Nie mógł więc spuszczać z oka plaży ani mostu.

Zastanowił się jeszcze, wrócił do poprzedniej kryjówki i przeniósł swój sprzęt na nowe stanowisko, osłonięte rzadkimi zaroślami, skąd równocześnie mógł obserwować most i otwartą przestrzeń, na której leżał kabel. Przyszła mu do głowy pewna myśl. Zdjął szorty i koszulę. Został w slipach. Tak mniej więcej wyglądał uniform roboczy jeńców. Gdyby go zobaczono z daleka, mógł ujść za jeńca. Ostrożnie ulokował aparat i uklęknął przy nim. Wyciągnął sztylet z pochwy. Położył obok siebie na trawie ten ważny szczegół ekwipunku, o którym nigdy nie zapominano przy wyprawach „Plastic & Destructions Co. Ltd.”, i czekał.

Czas płynął rozpaczliwie wolno, powstrzymywany i tłumiony jak fala na opadłej rzece Kwai; sekundy, odmierzane głuchym szumem cząsteczek wody, przeciągały się w nieskończoność, przybliżając niedostrzegalnie pełną zasadzek przyszłość i odsuwając w przeszłość chwile cennego bezpieczeństwa, nieskończenie małe i tragicznie krótkie w stosunku do jego pragnień. Tropikalne światło ogarniało wilgotną dolinę i migotało w kroplach wody na czarnym piasku świeżo odsłoniętej plaży. Słońce oświetliło krzyżownice mostu, skryło się na chwilę za jego nawierzchnią, a w końcu wzniosło się ponad tę zaporę, rzucając tuż przed nim gigantyczny cień tego dzieła ludzkich rąk. Cień ten znaczył się na kamienistej plaży linią prostą, równoległą do kabla, załamywał się i falował na wodzie tysiącem zmarszczek, a w końcu zlał się z masywem gór po drugiej stronie rzeki. Wskutek upału pęknięcia na poszarpanych rękach Joyce'a stwardniały i bezlitośnie piekły go rany, które obsiadły legiony kolorowych mrówek. Ale fizyczne cierpienia nie odrywały go od jego myśli i były jedynie bolesnym akompaniamentem nowej obsesji, która w pewnej chwili zaczęła świdrować mózg Joyce'a.