Niepokój ten powstał w nim, gdy starał się krok za krokiem ustalić przebieg akcji na wypadek, gdyby los postawił mu na drodze życia nową przeszkodę… Kamienista plaża mogła skusić któregoś z Japończyków do beztroskiej przechadzki nad brzegiem rzeki. Zdziwiłby się, spostrzegając kabel… Przystaje. Schyla się, żeby go wziąć do ręki; przez moment stoi nieruchomo. Wtedy właśnie on, Joyce, musiałby zadziałać. Uważa za konieczne wyobrazić sobie z góry, jak to zrobi. Shears powiedział mu kiedyś, że zbyt wiele się zastanawia.
Na samą myśl o tym Joyce drętwiał. Nie mógł tego uniknąć. Czuł w głębi duszy, że czyn ten jest nieuchronny; zdeterminowany od dawna jako naturalna konsekwencja wydarzeń, zmierzających nieuchronnie ku owemu ostatecznemu egzaminowi jego możliwości. Była to próba, której bał się najbardziej, odrażająca próba; poświęcenie i wstręt, jakim go ten czyn przejmował, powinny wystarczyć, by przeważyć szalę w stronę zwycięstwa, wyrywając go przytłaczającym mackom przeznaczenia.
Skupił wszystkie władze umysłowe na technice samego ciosu; gorączkowo powtarzał sobie otrzymane instrukcje; próbował poddać się duszą i ciałem dynamice wykonania – nie mógł jednakże odpędzić zmory natychmiastowych następstw.
Przypomniał sobie niespokojne pytanie, jakie zadał mu kiedyś dowódca. „Czy w odpowiedniej chwili potrafi pan z zimną krwią posłużyć się tym narzędziem?” Nie był wówczas pewien samego siebie, nie mógł zatem dać kategorycznej odpowiedzi. W chwili gdy wyruszali na rzekę, upewnił się, że tak; a teraz znów nie był pewien niczego. Popatrzył na broń leżącą obok niego na trawie.
Był to sztylet o długim i cienkim ostrzu. Rękojeść miał dość krótką, tak aby można ją ująć wygodnie; zrobiona z metalu, tworzyła razem z ostrzem jeden ciężki blok. Teoretycy Oddziału 316 wiele razy zmieniali kształt i profil tej broni. Wskazówki jej użycia były precyzyjne. Nie wystarczyło zacisnąć pięść i walić na oślep – to było zbyt łatwe, każdy tak potrafił. Wszelkie niszczenie wymaga pewnej techniki. Instruktorzy nauczyli Joyce'a dwóch sposobów używania tej broni. Jeżeli przeciwnik atakował, należało bronić się trzymając sztylet przed sobą, ostrzem i końcem do góry, i uderzyć od dołu. Sam ruch nie był ponad jego siły. Mógłby go wykonać prawie instynktownie. Ale tutaj zachodził inny przypadek. Przeciwnik go nie atakował. Nie potrzebował się bronić. W przypadku, który jak sądził, niedługo będzie miał miejsce, należało więc zastosować drugi sposób. Nie wymaga on prawie wysiłku fizycznego, ale dużo zręczności i zimnej krwi. Metodę tę polecano uczniom przy unieszkodliwianiu w nocy strażnika, aby nie dać mu czasu ani możliwości wszczęcia alarmu. Trzeba było zaatakować go z tyłu; nie uderzać w plecy (to także byłoby zbyt łatwe!). Należało przeciąć mu gardło. Aby uzyskać jak największą precyzję ciosu, sztylet powinno się trzymać w zaciśniętej ręce dłonią do góry, z kciukiem wzdłuż nasady ostrza; samo ostrze – poziomo i prostopadle do ciała ofiary. Cios należało zadać od prawej do lewej, silnie, lecz niezbyt gwałtownie, bo sztylet mógł się ześliznąć, i w określone miejsce, to znaczy kilka centymetrów poniżej ucha. Trzeba było wycelować i trafić właśnie w to miejsce, a nie w inne, gdyż przeciwnik mógł krzyknąć. Taki był schemat tej operacji. Wymagała ona także innych ruchów pomocniczych, lecz nie bez znaczenia, które trzeba było wykonać natychmiast po zadaniu ciosu. Ale wskazówek, które – z pewną dozą humoru – instruktorzy z Kalkuty dawali w tym przedmiocie, Joyce nie miał odwagi powtórzyć nawet szeptem.
Nie udawało mu się odpędzić wizji koniecznych następstw. Zmusił się wobec tego do wyobrażenia ich sobie w szczegółach, z całą wyrazistością i odpychającą barwą. Starał się przeanalizować najbardziej odrażające strony tego czynu w obłędnej nadziei, że się z nimi oswoi i osiągnie ów stan obojętności, którą niesie za sobą przyzwyczajenie. Przeżywał tę scenę dziesięć, dwadzieścia razy i stopniowo udawało mu się wytworzyć przed sobą na plaży już nie zjawę, nie jakiś wytwór fantazji, lecz prawdziwego człowieka z krwi i kości, japońskiego żołnierza w mundurze, w dziwacznej czapce z wystającym spod niej uchem, a nieco niżej mały skrawek brunatnej skóry, w który celował, podnosząc bezszelestnie na pół wyciągnięte ramie. Starał się wyczuć, ocenić siłę oporu, z którym się napotka, wyobrazić sobie tryskającą krew i skurcz mordowanego, podczas gdy sztylet w jego zaciśniętej dłoni szybko wykonywał jeszcze kilka pomocniczych ruchów, a lewe ramię opuszczało się błyskawicznie na szyję ofiary. Nurzał się bez końca w największych okropnościach, jakie mógł sobie wyobrazić. Robił wszystko, co mógł, by ciało swe zamienić w posłuszną i nieczułą maszynę, tak że w końcu poczuł we wszystkich członkach przetłaczające zmęczenie.
Wciąż jeszcze nie był siebie pewny. Spostrzegł z przerażeniem, że jego metoda teoretycznego przygotowania się do czynu nie skutkowała. Obawa przed załamaniem się dręczyła go równie bezlitośnie jak rozpamiętywanie obowiązku. Musiał wybrać między dwoma równie okropnymi czynami: jeden, haniebny, niósł ze sobą wieczny wstyd i wyrzuty sumienia i napawał go takim wstrętem jak krwawe okrucieństwo drugiego; był jednak łatwiejszy do wykonania, wymagał bowiem jedynie biernego tchórzostwa, i ta łatwizna w bolesny sposób pociągała Joyce'a. Zrozumiał na koniec, że nie potrafi nigdy z zimną krwią i w pełni świadomości dokonać owego ruchu, który tak uparcie odtwarzał sobie w myśli. Musiał więc za wszelką cenę pozbyć się tej obsesji, znaleźć na nią jakieś lekarstwo, podniecające lub oszałamiające, które skierowałoby jego myśli na inne tory. Potrzeba mu było innej pomocy niż bezowocne rozpamiętywanie przerażającego obowiązku.
Pomoc z zewnątrz?… Potoczył dookoła błagalnym spojrzeniem. Był sam, nagi, na obcej ziemi, przyczajony w krzakach jak dzikie zwierzę z dżungli, otoczony wrogami wszelkiego rodzaju. Jedyną bronią, jaką posiadał, był ów potworny sztylet, który parzył mu dłoń. Na próżno szukał oparcia w krajobrazie, który tak niedawno rozpalił jego wyobraźnię. W dolinie rzeki Kwai wszystko tchnęło teraz wrogością. Cień mostu oddalał się z minuty na minutę. Sam most był już tylko martwą, bezwartościową budowlą. Znikąd nie mógł spodziewać się pomocy. Nie miał już alkoholu, a nawet ryżu. Przełknięcie jakiegokolwiek pokarmu przyniosłoby mu ulgę.
Pomoc nie mogła nadejść z zewnątrz. Był zdany jedynie na własne siły. Chciał tego. Cieszył się z tego. Upajało go to i napełniało dumą. Własna siła wydawała mu się niepokonana. Nie mogła przecież nagle zniknąć, pozostawiając go jak maszynę z uszkodzonym silnikiem! Zamknął oczy i spojrzał w głąb samego siebie. Jeżeli istniała możliwość ocalenia, tkwiła w nim samym, a nie na ziemi lub w niebiosach. W jego obecnej niedoli jedynym dostępnym mu promykiem nadziei było pełne hipnotycznej siły migotanie obrazów wewnętrznych, jakie wywołuje zatrucie myśli. Jego ratunkiem była wyobraźnia. Shearsa zawsze to niepokoiło. Przezorny Warden nie chciał rozstrzygać, czy była to zaleta, czy wada.