Shears zauważył, że zbliżający się Nicholson wydaje się ciągnąć za sobą japońskiego oficera. Absurdalność tej sytuacji wprawiła go w rodzaj histerii, tak że zaczął mówić sam do siebie:
– I to właśnie on go prowadzi! To Anglik go tam ciągnie! Wystarczyłoby mu wytłumaczyć, powiedzieć jedno słowo, tylko jedno słowo…
Z daleka słychać było sapanie lokomotywy. Wszyscy Japończycy pozostali zapewne na swych stanowiskach, gotowi do oddania honorów. Dwaj ludzie na plaży byli od strony obozu niewidoczni. „Number one” poruszył się z wściekłością, ogarniając w jednej chwili wytworzoną sytuację i instynktownie zdając sobie sprawę, co powinien w tej chwili zrobić człowiek, który zaciągnął się pod sztandary „Plastic & Destructions Co. Ltd.”. On także chwycił sztylet. Wyrwał go zza pasa i trzymał przed sobą w przepisowy sposób, odwróciwszy zaciśniętą pięść dłonią do góry, z kciukiem wzdłuż nasady ostrza – nie po to, aby go użyć, lecz w niedorzecznej nadziei zasugerowania Joyce'a i kierując się tym samym instynktem, który nieco wcześniej kazał mu śledzić wzrokiem poruszenia patrolu.
Pułkownik Nicholson zatrzymał się przed kablem. Saito nadchodził, kołysząc się na swych krótkich nogach. Wszystkie przeżycia dzisiejszego ranka były śmieszne wobec tego, co Shears odczuwał w tym momencie. Zaczął wołać głośno, wymachując sztyletem dokoła własnej głowy.
– On tego nie zrobi! Nie odważy się! To są rzeczy, których nie można wymagać od chłopca w jego wieku, normalnie wychowanego, który młodość spędził w biurze. Byłem głupcem, że na to pozwoliłem. To ja powinienem być na jego miejscu. On tego nie zrobi!
Saito dogonił pułkownika Nicholsona, który schylił się i wziął kabel do ręki. Serce Shearsa waliło jak młotem, a z ust wypadały strzępy oszalałych myśli i rozpaczliwych skarg:
– On tego nie zrobi! Jeszcze trzy minuty; za trzy minuty nadejdzie pociąg! On tego nie zrobi!
Syjamski partyzant, leżący koło swej broni, patrzył na niego z przerażeniem. Na szczęście dżungla tłumiła dźwięki głosu. Shears skupił się w sobie, zaciskając pięść na nieruchomym sztylecie.
– Nie odważy się! Boże wszechmogący, odbierz mu wrażliwość! Spraw, żeby oszalał na dziesięć sekund!…
W momencie, gdy wygłaszał tę niedorzeczną modlitwę, zauważył, że pod rdzawym drzewem poruszyły się liście i rozsunęły krzewy. Shears zesztywniał i wstrzymał oddech. Joyce, zgięty we dwoje, bezszelestnie ześlizgiwał się ze szkarpy, trzymając w ręce sztylet. Shears nie spuścił już z niego wzroku.
Saito, którego mózg pracował powoli, przykucnął nad brzegiem wody, plecami do lasu, w pozie charakterystycznej dla ludzi Wschodu, którą przybierał instynktownie, gdy jakaś osobliwa okoliczność nie pozwalała mu panować nad odruchami. Z kolei on chwycił kabel. Shears usłyszał zdanie wymówione po angielsku:
– To jest naprawdę niepokojące, pułkowniku Saito.
Potem zapadło krótkie milczenie. Japończyk rozdzielał palcami poszczególne druty. Joyce, nie spostrzeżony, stanął za nimi.
– Mój Boże! – krzyknął nagle pułkownik Nicholson. – Pułkowniku Saito, most jest podminowany! To, co widziałem na filarach, to – przeklęte ładunki! a ten kabel…
Odwrócił się w stronę dżungli, podczas gdy Saito zastanawiał się nad wagą tych słów. Shears otworzył szerzej oczy. W momencie gdy ręką wykonywał ruch od prawej do lewej, spostrzegł na przeciwległym brzegu odblask słońca. Zaraz też dostrzegł w postawie kucającego człowieka zmianę, jakiej oczekiwał.
Zrobił to. Udało mu się. Żaden mięsień jego napiętego ciała nie osłabł aż do chwili, gdy stal zagłębiła się, niemal bez oporu. Spokojnie wykonał ruchy pomocnicze. Równocześnie, w myśl otrzymanych instrukcji, jak i dlatego, że odczuwał przemożną potrzebę uczepienia się czegoś stałego, opuścił lewe ramię zaciskając je na przeciętej szyi wroga. Saito w śmiertelnym spazmie wyprężył nogi, prostując się do połowy. Joyce przycisnął go z całych sił do siebie, aby go zdusić, a także chcąc opanować drżenie ogarniające mu nogi.
Japończyk opadł mu na ręce. Nawet nie krzyknął. Zacharczał tylko, co Shears dosłyszał, ponieważ nadsłuchiwał. Joyce przez kilka sekund stał jak sparaliżowany pod ciężarem wroga, który opadł nań i zalewał go krwią. Znalazł dość siły, żeby odnieść to zwycięstwo. Nie był pewien, czy starczy mu teraz siły, by się uwolnić. Wreszcie pochylił się. Szybkim ruchem odrzucił bezwładne ciało, które zanurzyło się do połowy w wodzie, i rozejrzał się wokół siebie.
Obydwa brzegi były puste. Joyce zwyciężył, lecz duma nie potrafiła zagłuszyć w nim uczucia wstrętu i zgrozy. Z trudem wyprostował ręce i kolana. Teraz pozostało mu wykonać tylko kilka prostych ruchów. Przede wszystkim – wyjaśnić sytuację. Dwa słowa powinny wystarczyć. Pułkownik Nicholson stał nieporuszony, skamieniały szybkością tej sceny.
– Oficer, angielski oficer, Sir – wymamrotał Joyce. – Most wyleci w powietrze. Proszę się oddalić.
Nie rozpoznawał własnego głosu. Poruszanie wargami sprawiało mu niewymowny ból. A tamten zdawał się nie słyszeć!
– Angielski oficer, Sir – powtórzył rozpaczliwie. – Oddział 316 z Kalkuty. Komandos. Rozkaz wysadzenia mostu.
Pułkownik Nicholson wreszcie się ocknął. Dziwny błysk zalśnił mu w oczach. Przemówił głuchym głosem:
– Wysadzić most?
– Proszę się oddalić, Sir. Pociąg się zbliża. Mogą pana uznać za współwinnego.
Pułkownik wciąż stał przed nim bez ruchu.
Nie było czasu na dyskusje. Trzeba było działać. Słychać było wyraźnie sapanie lokomotywy. Joyce zauważył, że nogi odmawiają mu posłuszeństwa. Na czworakach wspiął się po szkarpie na swoje stanowisko.
– Wysadzić most! – powtórzył pułkownik Nicholson. Nie poruszył się. Tępo patrzał na żmudną wspinaczkę.
Joyce'a, jak gdyby starał się odnaleźć sens jego słów. Nagle ocknął się i ruszył jego śladem. Gwałtownie rozsunął zasłonę z liści, która się za nim zamknęła, i zobaczył kryjówkę, a w niej aparat. Joyce trzymał rękę na dźwigni.
– Wysadzić most! – krzyknął raz jeszcze pułkownik.
– Angielski oficer, Sir… – bełkotał Joyce niemal z płaczem. – Angielski oficer z Kalkuty… Rozkazy…
Nie dokończył zdania. Pułkownik Nicholson rzucił się na niego z rykiem.
– Help!
VIII
„Dwóch ludzi zabitych. Kilka drobnych szkód, ale most nietknięty dzięki bohaterstwu brytyjskiego pułkownika.”
Tak brzmiał zwięzły raport, który Warden – jedyny ocalały z trójki – wysłał do Kalkuty po swym powrocie na kwaterę.
Czytając ten meldunek pułkownik Green pomyślał, że w tej sprawie jest wiele ciemnych punktów, i zażądał wyjaśnień. Warden odpowiedział, że nie ma nic do dorzucenia. Jego szef doszedł zatem do wniosku, że przebywał on już dość długo w dżungli syjamskiej i że nie można pozostawiać jednego człowieka na tym niebezpiecznym posterunku, w rejonie, który Japończycy prawdopodobnie będą przeszukiwać. Oddział 316 otrzymał w tym czasie nowe cenne pomoce. Dla utrzymania kontaktu z Syjamczykami zrzucono na spadochronach w oddalonym sektorze inną ekipę, a Warden został odwołany do centrali. Łódź podwodna zabrała go z odludnego zakątka nad Zatoką Bengalską, dokąd udało mu się dotrzeć po dwóch tygodniach marszu, pełnego przygód. W trzy dni potem Warden był już w Kalkucie i stawił się przed pułkownikiem Greenem.
Najpierw opowiedział pokrótce o przygotowaniach do akcji, a potem przeszedł do jej wykonania. Ze szczytu wzgórza patrzył na całą scenę i żaden szczegół nie uszedł jego uwagi. Z początku mówił właściwym sobie chłodnym i statecznym tonem, ale w toku opowiadania postawa jego uległa zmianie. W ciągu miesiąca, który przeżył jako jedyny biały pośród syjamskich partyzantów, wzbierała w nim burza nie wypowiedzianych uczuć. Fragmenty dramatu przewijały się bez końca przez jego udręczony mózg, a on, wierny zasadom logiki, starał się podświadomie znaleźć jakieś rozsądne wytłumaczenie dla tego, co się stało, i umieścić je w kategoriach ogólnie przyjętych zasad.