Owoc tych obłędnych rozważań ujrzał wreszcie światło dzienne w biurze Oddziału 316. Nie mógł utrzymać się w granicach suchego, wojskowego raportu. Musiał z siebie wyrzucić ten potok wątpliwości, osłupienia, wściekłości i przerażenia i wypowiedzieć na głos to, co w jego pojęciu spowodowało tak absurdalny koniec. Obowiązek nakazywał mu jednak bezstronnie oceniać wydarzenia. Starał się o to i chwilami mu się udawało, lecz potem na nowo ponosiło go uczucie. W rezultacie to, co mówił, było przedziwną mieszaniną złorzeczeń bez związku i gorącej mowy obrończej; czasem dorzucał jakiś paradoks o swoistej filozofii lub wymieniał jakiś „fakt”.
Pułkownik Green słuchał cierpliwie i z ciekawością owego fantastycznego popisu elokwencji, nie mogąc doszukać się w nim osławionego spokoju i systematyczności profesora Wardena. Jego interesowały przede wszystkim fakty. Mimo to z rzadka tylko przerywał swemu podwładnemu. Miał doświadczenie w postępowaniu z ludźmi, którzy powracali z misji, gdzie dali z siebie wszystko, a w rezultacie ponieśli żałosną klęskę, za którą nie byli odpowiedzialni. W takim wypadku pozostawiał dość duży margines na „ludzkie uczucia”, przymykał oczy na zbędne refleksje i wydawał się nie zwracać uwagi na ton, czasami wykazujący brak szacunku.
– …Może mi pan powiedzieć, że dzieciak zachował się jak głupiec, Sir. Jak głupiec, zapewne, ale nikt nie byłby mądrzejszy w tej sytuacji. Obserwowałem go. Nie spuszczałem z oka ani na sekundę. Domyśliłem się, co powiedział temu pułkownikowi. Zrobił to, co sam zrobiłbym na jego miejscu. Widziałem go, jak się czołgał. Pociąg nadjeżdżał. Ja sam nie zrozumiałem, kiedy tamten rzucił się za nim. Pojąłem to dopiero stopniowo, gdy zastanowiłem się… A Shears twierdził, że on się za wiele zastanawia! Mój Boże, odwrotnie – za mało! Trzeba mu było więcej bystrości, przenikliwości. Wtedy by wiedział, że w naszym zawodzie nie wystarczy poderżnąć pierwsze lepsze gardło, że trzeba poderżnąć gardło właściwe. To pan pewnie ma na myśli, prawda, Sir?
Szczególna przenikliwość była tutaj potrzebna, żeby zorientować się, kto jest wrogiem naprawdę niebezpiecznym, żeby zrozumieć, że ten czcigodny bałwan nie pozwoli zniszczyć swego dzieła. To było przecież jego wielkie osiągnięcie, jego zwycięstwo. Od sześciu miesięcy żył jak w transie. Człowiek o wyczulonej inteligencji powinien to był odgadnąć ze sposobu, w jaki kroczył po moście. Śledziłem go przez lornetkę, Sir… Gdyby to był karabin!… Przypominam sobie jego błogi uśmiech zwycięzcy… Ideał człowieka pełnego energii, jak by powiedziano w Oddziale 316, Sir! Nieszczęście nigdy go nie złamie; zawsze spadnie na cztery łapy! Wezwał Japończyków na pomoc!
Ta stara bestia o jasnych oczach marzyła zapewne przez całe życie o stworzeniu czegoś trwałego. W braku miasta lub katedry chwycił się tego mostu. I pan chciał, żeby pozwolił go zniszczyć?!… Ach, ci starzy pułkownicy naszej starej armii, Sir! Jestem pewien, że w najwcześniejszej młodości przeczytał wszystkie książki naszego czcigodnego Kiplinga, i założę się, że całe zdania z niego tańczyły w tej trzęsącej się głowie, podczas gdy most piął się ku górze.
„…Yours is the earth arid everything that's in it, and which is more, you'll be a man, my son!” [4] Jakbym to słyszał.
Miał poczucie obowiązku i szacunek dla dobrze wykonanej pracy… A także umiłowanie działania… jak pan, jak my wszyscy, Sir!… Głupia mistyka działania, wspólna naszym stenotypistkom i wielkim wodzom!… Nie wiem już sam, do czego zmierzam, gdy o tym myślę. A myślę o tym od miesiąca, Sir. Może ten przerażający głupiec był w gruncie rzeczy godny szacunku? Może jego ideał posiadał prawdziwą wartość?… Był równie święty jak nasz?… A może ten sam co nasz? Może jego zadziwiające urojenia miały swoje źródło w tym, co i nas pobudza do działania? w owym tajemniczym eterze, gdzie wrą namiętności popychające do czynów, Sir! Może tam „rezultat” nie ma najmniejszego znaczenia, a liczy się tylko istotna wartość wysiłku? a może, jak mi się wydaje, to królestwo obłędu jest piekłem, którego diabelskie wnętrzności rodzą uczucia zakażone złymi siłami, wybuchającymi w tym „rezultacie”, zawsze potwornym. Powtarzam panu, że zastanawiałem się nad tym od miesiąca, Sir. My, na przykład, przychodzimy do tego kraju, żeby uczyć Azjatów, jak używać plastyku do niszczenia pociągów i wysadzania mostów. A zatem…
– Proszę mi opowiedzieć, jak się to skończyło – przerwał pułkownik Green spokojnym głosem. – Nic nie istnieje poza samą akcją.
– Nic nie istnieje poza samą akcją, Sir… A spojrzenie Joyce'a, kiedy wyszedł ze swej kryjówki!… I nie zawiódł. Uderzył zgodnie z przepisami, jestem świadkiem. Rzeczywiście, trzeba mu było nieco więcej rozsądku… Tamten rzucił się na niego z taką furią, że obaj stoczyli się ze szkarpy ku rzece. Zatrzymali się dopiero nad wodą. Jeśli ktoś patrzył gołym okiem, mogło się wydawać, że znieruchomieli. Ja widziałem szczegóły przez lornetkę… Jeden leżał na drugim. Ciało w mundurze miażdżyło ciało nagie, umazane krwią, gniotło je całym ciężarem, podczas gdy ręce z wściekłością ściskały gardło… Widziałem go bardzo wyraźnie. Leżał wyciągnięty, z rozkrzyżowanymi ramionami, tuż obok trupa, w którym tkwił jeszcze sztylet. Jestem pewien, że w tym momencie zdał sobie sprawę ze swojej pomyłki. Wiem, że zrozumiał, nareszcie zrozumiał, że się pomylił co do pułkownika.
Widziałem go. Dłoń jego była tuż przy rękojeści sztyletu. Zacisnęła się na niej. A on zebrał się w sobie. Domyślałem się, że muskuły jego się napinają. Przez chwilę sądziłem, że się zdecyduje. Ale było za późno. Nie miał już siły. Dał z siebie wszystko. Już nie mógł… Albo – nie chciał. Przeciwnik, który go dusił, hipnotyzował go równocześnie. Wypuścił sztylet i poddał się… Kompletne załamanie, Sir. Wie pan, jak to jest, kiedy człowiek się poddaje? Zdecydował się na klęskę. Poruszył wargami i wypowiedział jakieś słowo. Nikt się nie dowie, czy to było bluźnierstwo, czy modlitwa… czy po prostu jakieś słowo pełne melancholijnego rozczarowania i rozpaczy! To nie był buntownik, Sir, przynajmniej na zewnątrz. Do przełożonych odnosił się zawsze z szacunkiem. Mój Boże! Zaledwie mogliśmy go skłonić z Shearsem, żeby nie podrywał się na baczność za każdym razem, kiedy do nas mówił! Założę, się, że powiedział mu „Sir”, zanim zamknął oczy, Sir!… Wszystko zależało od niego. To był koniec.
W tej samej chwili zaszło wiele innych wydarzeń, wiele „faktów”, jak pan mówi, Sir. Poplątały mi się w głowie, ale je sobie uporządkowałem. Pociąg był już blisko. Łoskot lokomotywy wzrastał z sekundy na sekundę… ale nie na tyle, by zagłuszyć wrzaski tego szaleńca, który wzywał pomocy swym donośnym głosem, przywykłym do komendy!… Ja byłem bezsilny, Sir… Nie mógłbym zrobić nic więcej niż Joyce; ani ja, ani nikt… może Shears? Shears! Właśnie wtedy usłyszałem nowe krzyki. To był głos Shearsa. Rozlegał się po całej dolinie. Głos rozwścieczonego szaleńca, Sir. Rozróżniłem tylko jedno słowo: „Uderz!” On także zrozumiał, i to szybciej ode mnie. Ale to się już na nic nie przydało.
Parę chwil potem zobaczyłem człowieka w wodzie. Płynął w stronę nieprzyjacielskiego brzegu. To był on, Shears. On także był zwolennikiem działania za wszelką cenę! Bezsensowny akt! Oszalał tak jak i ja po wrażeniach tego ranka. Nie miał żadnej szansy. Ja sam o mało nie rzuciłem się na pomoc, chociaż samo zejście z góry wymagało więcej niż dwóch godzin!