– Aha…
– Tyle że brak mi optymizmu Platona. Z mojej jaskini się nie wychodzi.
Ponieważ zupełnie mnie zaskoczył, a ponadto znowu zapadło milczenie, poprosiłam grzecznie, żeby sprecyzował.
– Od dwóch lat jestem zakochany. Bez nadziei i wzajemności. Moje życie to ciągła tęsknota – dodał poetycko, patrząc w okno za moimi plecami.
Chwileczkę…
Ponieważ rozmowa znowu utknęła w martwym punkcie, miałam czas, żeby się zastanowić. Dokładnie dwa lata temu wyjechałam do Warszawy… To by się zgadzało. Ale przecież widzę go pierwszy raz w życiu. Przyjrzałam mu się w uwagą. Czy to możliwe? Czyżby mama, wtajemniczona w życie uczuciowe Miłosza, wyszła naprzeciw jego rozterce? Czyżby chodziło mu o mnie?
– Kim ona jest? – zapytałam z siostrzaną troską.
– Nie chciałbym o tym mówić – Miłosz oblał się rumieńcem i pomyślałam zdenerwowana, że chyba jednak chodzi mu o mnie.
– Nie mieszka tu na stałe. Rzadko ją widuję.
Ja!
– Jest trochę starsza i nie mam śmiałości wyznać jej, co do niej czuję.
Ja! Ja! Ja!!!
Spojrzałam na Miłosza maślanym wzrokiem.
– Obawiam się, że by mnie wyśmiała – powiedział smutno i spojrzał mi w oczy, głęboko i znacząco.
Nie było wątpliwości. Chodziło mu o mnie. Ten biedny chłopak kocha się we mnie! I co ja teraz zrobię… Przed oczami, jak plejada meteorów, przelecieli mi Maciek, Leszek i weterynarz, ale Warszawa stała się nagle odległą krainą i pomyślałam, że może szczęście, którego szukam, jest na wyciągnięcie ręki, bliskie, niepozorne, nieuświadomione… Pomyślałam też, że ten Miłosz jest rzeczywiście przystojny i w gruncie rzeczy całkiem miły. A że małomówny? Może to nawet zaleta. Nie lubię przecież niepotrzebnego paplania…
– Ilona – powiedział Miłosz i westchnął ciężko, a ja zapatrzyłam się na niego bezmyślnie, z puszką wzniesioną do ust.
Tapetowaliśmy jeszcze przez godzinę. Miłosz, wyraźnie rozluźniony miłosnym wyznaniem, przez sześćdziesiąt minut zalewał mnie potokiem słów. Mówił, jakby ktoś wcisnął w nim jakiś guzik. Usłyszałam najprawdziwszy, improwizowany, płynący prosto z serca hymn pochwalny na cześć Ilony. Nie widząc innego wyjścia, pozwoliłam mu perorować, sama siedząc w milczeniu na zwiniętym w rulon dywanie i wypijając trzy puszki piwa prawie duszkiem. Miłosz na zakończenie oświadczył, że już dawno z nikim nie rozmawiał tak od serca, że jest mi bardzo wdzięczny, że dodałam mu odwagi i że wszystko jej wyzna. Ilonie! Słuchałam go, kiwając głową i chichocząc. Z zaangażowaniem pochwaliłam jego decyzję. Ale kiedy zaczął się zbierać, nałożył kurtkę i żegnając się stanął w przedpokoju, poczułam nagle cały, tłumiony od dawna ból odrzucenia i złapałam go za rękę. Chciałam mu krzyknąć w twarz: „Miłoszu, ale ja cię ko… kocham!”. Opanowałam się, gdy uchyliły się drzwi i dostrzegłam brązowe włosy, kołnierz kożuszka i szeroki uśmiech. Wszystko należące do mojej mamy…
Dwa dni później obudziłam się z piekielnym bólem głowy. Już miałam wpaść w mój poranny zły nastrój, kiedy przy szyi poczułam coś miękkiego i ciepłego. Dotknęłam tego ręką. Jeden z małych kociaczków spał na poduszce wyciągnięty jak puchata kluska i wilgotnym noskiem wtulał się w moje włosy. Przytuliłam policzek do cieplutkiego ciałka i uśmiechnęłam się w duchu. Przed oczami stanęło mi wspomnienie mojego pierwszego spotkania z Filkiem…
Tego dnia, nie pamiętam już z jakiej przyczyny, byłam w świetnym nastroju i wyruszyłam do pobliskiego parku, żeby poczytać książkę, gdy dostrzegłam, że jakaś leciwa pani zatrzymuje się przy krzakach bzu, wyjmuje coś zza pazuchy i kładzie na trawie. Od razu pomyślałam, że to jakaś nawiedzona terrorystka, która ma kaprys wysadzić w powietrze zielony płat ziemi i żwirowaną alejkę z ławeczką, na której siedzę, więc intensywnie przyjrzałam się tajemniczej babie, żeby w razie potrzeby rozpoznać ją w policyjnych kartotekach. Kobieta zaraz się wycofała, rozglądając się nerwowo na boki. Na głównej alei dołączył do niej równie podejrzany dziadek, wziął babcię pod rękę i wspólnie odmaszerowali. Usłyszałam dziwny dźwięk, jakby cyk, cyk, pomyślałam więc, że bomba jak amen w pacierzu. Zerwałam się na równe nogi i podeszłam do trefnego krzaka. Wtedy zobaczyłam Filka. Miał zaledwie kilka tygodni, był cienki jak kabanos i żałośnie popiskiwał. Nie widząc innego wyjścia, zabrałam go do domu…
Zerknęłam na zegarek. Dochodziła dziewiąta. Zadzwoniłam do malarza i umówiłam się na kolejną sesję na trzynastą. Postanowiłam wziąć długą relaksującą kąpiel, zanim los ponownie rzuci mnie w upozowane ramiona mojego nowego wroga – naigrawającego się Minotaura.
Leszek wyglądał na zmęczonego. Sine kręgi pod oczami i wymięta twarz sugerowały, że tej nocy nie spał najlepiej. Siedział pod ścianą rozparty na krześle, wyciągnął przed siebie nogi i przymknął powieki. Obok na stole stał kubek z kawą i leżała niedojedzona kanapka. Przywitałam się bez entuzjazmu. Na mój widok Leszek podciągnął nogi i lekko zakłopotany zaproponował kawę. Chciałam odmówić, ale ponieważ nie zdążyłam niczego wypić przed wyjściem, a powietrze było ciężkie i senne, zgodziłam się na małą czarną.
– Dobra – zauważyłam grzecznie. Była gorąca i bardzo aromatyczna.
– To zasługa Marioli. Rzeczywiście, udała się – Leszek ziewnął, dyskretnie zasłaniając usta. – Przepraszam, ale miałem dziś fatalne spanie, chociaż Mariola robiła co mogła.
Zamarłam z filiżanką przy ustach.
Mariola?… Jak to? Poczułam, że miękną mi kolana.
Odstawiłam filiżankę. Kawa zupełnie straciła smak.
– W takim razie gratuluję… – zaczęłam z głupia frant, żeby coś powiedzieć, ale urwałam w pół słowa.
Pod ścianą, między starą sztalugą a stosem blejtramów, dostrzegłam prowizoryczne legowisko zrobione ze starej kołdry i dużego kawałka zielonego sukna wyglądającego jak teatralna kurtyna. Zgłupiałam.
– Gratulujesz? Chyba nie ma czego. Od wczoraj wiodę życie kloszarda – Leszek zaśmiał się, choć widziałam, że nie jest w najlepszym humorze.
– Co się stało?
– E… nie warto opowiadać – zajrzał do wnętrza kubka. – Kumpel okazał się niezbyt miłym gościem, to wszystko.
Patrzyłam uważnie, nie dając się zbyć byle żartem. Takie rzeczy nie zdarzają się codziennie.
– Mieszkasz z nim, z tym kumplem?
Leszek pociągnął łyk kawy. Najwyraźniej nie miał ochoty na zwierzenia.
– Mieszkałem. Wczoraj mi oznajmił, że w poniedziałek wprowadza się jego dziewczyna i mam się wynieść do końca tygodnia. Wolałem od razu – zerknął w bok i podniósł się z krzesła. Z garderoby wyszedł mistrz.
– No co, panie Leszku, da pan radę czy dziś dajemy sobie spokój? – wydawał się równie zmęczony jak Leszek. Był rozczochrany, nieogolony i ziało od niego wódą.
Poklepał Leszka po ramieniu i powiedział patetycznie:
– Wczoraj pogadaliśmy jak starzy Polacy, nie, panie Leszku? Dziś wódeczki nie proponuję, ale nocować oczywiście pan może, tylko że znów będzie problem z myciem, ciepłej wody nie ma, a pan musi jutro do pracy – głośno wypuścił powietrze. – Nie wiem, może Mariola pana przenocuje, chociaż jej matka raczej się nie zgodzi…
Zamyślił się. Spojrzał na mnie.
Znieruchomiałam. Wiedziałam, jakie myśli lęgną się w jego wyliniałej głowie, ale wizyta Leszka w moim domu była absolutnie wykluczona. Miałam nadzieję, że mistrz to zrozumie i nie ośmieli się pod moim adresem kierować swoich niekontrolowanych pomysłów.
Mistrz patrzył na mnie badawczo. Już otwierał usta, żeby wydać na mnie skazujący wyrok, kiedy z trzaskiem otworzyły się drzwi pracowni i stanęła w nich Mariola obładowana zakupami. Rzuciła wesołe „cześć” i z łobuzerskim uśmiechem dała nam pięć minut na rozszyfrowanie niespodzianki. Ponieważ nikt nie miał nastroju na zgaduj – zgadula, lekko rozczarowana oświadczyła, że przyrządza spaghetti i wszystkich zaprasza na obiad. Po czym spojrzała na wymizerowanego Leszka:
– Biedaczek.
Wyraźnie czułam presję. Milczącą, niedopowiedzianą pretensję, która po brzegi wypełniła pokój i zastygła nad moją głową w postaci karcącego palca. Ja jedna nie zrobiłam nic, aby wesprzeć człowieka w potrzebie. Mistrz dał mu dach nad głową i zapewnił rozrywkę, Mariola go dokarmia, a ja? Mam wolne mieszkanie, wprawdzie jednopokojowe z jednym łóżkiem, ale z łazienką i ciepłą wodą, a milczę. Oni z pewnością na mnie liczą, wierzą, że przełamię anachroniczny stereotyp starej panny, która wcześniej zaszyje się w klasztornej celi niż przenocuje młodego mężczyznę, że ugnę się pod ciężarem ich spojrzeń i zaproponuję Leszkowi…
– Może u mnie przenocujesz?
Spokojnie!!! Z napięciem patrzyłam mu w oczy. Wiedziałam, że jest dżentelmenem. Że zachowa się jak należy. Że na pewno odmówi…
– Poważnie? Nie sprawiłoby ci to kłopotu?
– Dlaczego miałoby sprawić? – przełknęłam ślinę. – Nie mogę zapewnić ci luksusu, mam tylko jedno łóżko (o matko, umieram!!!), ale jest też wygodna połówka. A… jeszcze koty. Mam nadzieję, że nie masz uczulenia? – rzuciłam beztrosko. Byłam bardzo, bardzo uprzejma.
Umierałam.
– A co na to twój narzeczony?
Spanikowałam. No właśnie, co na to mój narzeczony?!
– E… nic! To znaczy on lubi, kiedy pomagam ludziom, sam też często to robi… Wspomaga dzieci na Ukrainie!
Czułam, że się pogrążam.
– O, to ciekawe. A gdzie, bo miałem wystawę we Lwowie. Może w tych okolicach? – mistrz beztrosko bawił się fajką, doprowadzając mnie do szału.
– Nie wiem – ucięłam krótko, ponownie zwracając się do Leszka: – Nie martw się moim narzeczonym. Jeśli ci odpowiada moja skromna propozycja, to zapraszam.
– To się nazywa przyjaciel – mistrz uścisnął mi rękę. – No to ma pan problem z głowy. Bo tak się właśnie zastanawiałem…
– Niech pan już lepiej nic nie mówi – przerwałam mistrzowi z niechęcią. Wszystko przez niego. Manipulator jeden.
– Tak, tak, już zabieramy się do roboty… ale tak sobie właśnie myślałem, gdzie by tu Leszka przewaletować i wpadłem na pomysł, że może j u sąsiadki z trzeciego piętra, to dusza człowiek, ale do głowy mi nie przyszło, że panna Ewa okaże tyle serca i sprawa tak szybko się rozwiąże. Dzięki stokrotne, bo mi ten kłopot pana Leszka od wczoraj leży na wątrobie… w przenośni i dosłownie! – mistrz zarechotał. – No, cóż, to zabieramy się do pracy.