– Słucham – powiedziałam trochę zniecierpliwiona. Weterynarz czepił się jak rzep.
– Ewciuuu…
Ścierpła mi skóra. Maciek!
Patrzyłam, jak Leszek kroi paprykę na cienkie długie paski. Nerwowo kręciłam na palcu sznur od słuchawki.
– Ewciu, jesteś tam?
– Słucham…
– Dlaczego masz taki chłodny głos? Gniewasz się jeszcze?
– Nie.
– To czemu taka jesteś?
– Jaka?
– Taka.
– To znaczy?!
– Wydaje ci się.
– To powiedz, że mnie lubisz.
– …Tak.
– Całym zdaniem!
– Lubię…
– Chyba nie. Muszę sam sprawdzić. Przyjadę do ciebie.
– Nie.
– Więc nadal się gniewasz?
– Nie.
– Co ty tak nie i nie? Wiesz, że nieładnie się zachowałaś?
– Chcę się spotkać na zgodę. Skoro ja nie mogę przyjechać, to ty przyjedź. Okej?
Leszek wszedł do przedpokoju i szukał czegoś w kieszeni kurtki.
– Przyjedziesz?
– …dobrze.
– Kiedy?
– Jutro.
– O której?
„O burej!!!”
– O szóstej.
– Przyjadę po ciebie.
– Dobrze. Cześć.
– Poczekaj… Tęsknisz?
– Eee… Cześć!
Odłożyłam słuchawkę. Leszek znowu siekał cebulę. Co on tak sieka i sieka?!
– Narzeczony? – spytał, gdy wzięłam do ręki nóż.
Kiwnęłam głową.
– Spotykamy się jutro.
– Jesteś pewna, że nie ma nic przeciwko temu, że tu nocuję?
– Jestem pewna.
Przewróciłam oczami i zabrałam się do krojenia pomidorów. Siekałam je jak koreański restaurator.
To był jeden z milszych wieczorów w moim życiu. Przynajmniej do pewnego momentu. Dokończyliśmy przygotowywanie kolacji, żartując i opowiadając sobie drobne zdarzenia z naszego życia. Leszka szczególnie zainteresował mój tatko i jego niecodzienne hobby, ale szybko zmieniłam temat. Obawiałam się, że nasza świeżo zawiązana znajomość mogłaby nie udźwignąć ciężaru najnowszego konika tatki – raportu poświęconego sygnałom, jakie z grupą swoich popleczników odbierał za pośrednictwem amatorskiej anteny samoróbki.
– Czasem coś, co wydaje się zupełnie niewiarygodne, zyskuje całkiem zwyczajne wytłumaczenie. Na przykład spotyka się wzgórza, gdzie przedmioty, zamiast się staczać, wciągane są do góry… – Leszek wychylił się po łyżkę, która leżała na półce za moimi plecami. Przez krótką chwilę jego twarz była bardzo blisko mojej szyi. – Sprawa szybko się wyjaśniła, są tam złoża jakiegoś metalu, który ma właściwości magnetyczne i silnie oddziałuje na różnego rodzaju przedmioty. Masz bazylię?
Nie miałam. Leszek mieszał potrawę w szklanej salaterce i zerkał na papierowe torebki przypraw, które wygrzebywałam z szuflady. Zdecydował się na zioła prowansalskie. Dodał pół łyżeczki ziołowej mieszanki i garść posiekanej natki pietruszki, której wcześniej nie zauważyłam. Musiał ją mieć w kieszeni kurtki. Przyglądałam mu się. Starałam się uważnie słuchać o magnetycznych pagórkach, ale myśli co chwila wyrywały mi się spod kontroli. Czy wziął tę łyżkę zupełnie bezwiednie, czy było to zamierzone?…
– Sól.
Podałam mu solniczkę.
– Można nakrywać do stołu – zawyrokował i sięgnął po butelkę z winem.
Matko! Przecież ja wciąż nie mam korkociągu!
– Już masz. Właścicielka sklepu była tak uprzejma, że w ramach promocji podarowała mi jeden, bardzo prosty, ale jest jak znalazł.
Czy on na pewno mówi o moim znienawidzonym nocnym? Spotkał tam kogoś uprzejmego? Kupuję tam sporadycznie, ale od ponad miesiąca i nigdy nie widziałam tam sympatycznej gęby.
– Bo jesteś uprzedzona, dlatego tak na ciebie reagują.
– A może po prostu nie jestem miłym przystojnym facetem.
Roześmiał się.
– Jest to możliwe.
Jedliśmy kolację przy zapalonych świecach. Leszek zadbał o wszystko.
– Jeszcze tylko ogień w kominku i jestem najszczęśliwsza na świecie.
To była miła część wieczoru. Kłopoty się zaczęły, kiedy wyciągnęłam zza szafy starą połówkę po poprzednich lokatorach. Zachowałam ją, uznając za świetne rozwiązanie noclegowe dla nieprzewidzianych gości, niestety nigdy wcześniej jej nie rozkładałam. To był błąd. Połówka miała oderwaną nogę, a rozciągnięte na drutach płótno było poprzecierane i groziło rozerwaniem przy najmniejszym obciążeniu. Usiadłam. Trzasnęło, strzeliło i pękło. Spojrzałam na Leszka.
– Nic się nie stało. Jak chcesz, to wyniosę to wyro na śmietnik, a prześpię się na podłodze. Naprawdę nie ma żadnego problemu.
Problem był, ale Leszek nie był tego świadomy. Wiedziałam, że teraz większość mojego kołdrzano – kocowego wyposażania muszę przeznaczyć na wymoszczenie Leszkowego legowiska i że na pewno nie wywinę się od króliczej piżamki, od ciepłych majtasów i wełnianych skarpet. Ścierpła mi skóra.
Leszek wziął pod pachę kupę drutów i zwisającej szmaty i powlókł to wszystko na korytarz. Odprowadziłam go smętnym wzrokiem. Ułożyłam na dywanie materac, który przechowywałam w pawlaczu w przedpokoju – był dziurawy i do niczego poza izolowaniem legowiska się nie nadawał – na to rzuciłam stary śpiwór i kołdrę. Jako przykrycie odstąpiłam Leszkowi swój ukochany wełniany kocyk. Sobie pozostawiłam cienką wiosenną kołderkę. Trudno. Niech się dzieje, co chce.
Leszek wrócił po kilku minutach. Nastąpił kolejny krytyczny moment.
– Kto myje się pierwszy?
– Ty.
– Dobrze.
– To idź.
– To idę.
Po chwili usłyszałam szelest zdejmowanego ubrania, uderzenie stopy o wannę i głośny chlupot wody. Leszek brał prysznic.
Włosy stanęły mi dęba. Nigdy wcześniej nie zdawałam sobie sprawy, że łazienkowe wygibasy aż tak dokładnie słychać. Z dobiegających mnie dźwięków mogłam swobodnie wydedukować, którą część ciała w tej chwili myje. I co ja teraz zrobię? Każdy najlżejszy nawet dźwięk odbijał się w mojej głowie kaskadą powtórzeń. Włączyłam telewizor. Nadal wszystko słyszałam. Zrobiłam głośniej. W napięciu patrzyłam na pomarszczonego szamana, który zarzynał koguta nad głową młodej dziewczyny. Ustawione w krąg półnagie kobiety uderzały w bębenki i zawodziły.
„On jest teraz zupełnie nagi” – ta myśl w jednej chwili poraziła wszystkie moje nerwy. Zaczęłam skakać po kanałach, żeby skupić uwagę i okiełznać myśli, które zupełnie nie zważając na mój rozpaczliwy protest, całymi tabunami zakradały się do łazienki, podpatrywały mokry kark, namydlone muskuły… Ścisnęłam mocno pilot i rozpoczęłam szaloną gonitwę po kanałach:
– … i zbliża się do bramki, podaje do Ronaldo, Cambell zabiega mu drogę… ale Ronaldo robi zwód, jeden, drugi, jest coraz bliżej…
– … zachmurzenie duże z małymi przejaśnieniami…
– … Unia Europejska może oczekiwać…
… koliber wielkości motyla, szampon przeciw łupieżowi, zaprzęg psów na białym polu…
Obrazy migały jeden za drugim.
… kowboj na srokatym wierzchowcu, płonący samochód, pszczółka Maja, apartament na Manhattanie, rozrzucone ubrania, całująca się para, rytmicznie poruszająca się kołdra…!!! „Tę pszczółkę, którą tu widzicie, zowią Mają, wszyscy Maję znają i kochają…”
– … la, la, la, la, la, la… ikochająąą… Maju, Maju, Maaaaaaaju, cóż zobaczymy dziiiiiś!
– Ładnie śpiewasz – Leszek opierał się o framugę drzwi i wesoło się uśmiechał.
Ubrany był w szare bokserki i białą koszulkę z zieloną wyłupiastą żabą. Żaba z uchylonego pyszczka wypuszczała dymek z napisem: „Co się tak gapisz, baranie?”.
Matko. Nie widziałam durniejszej koszulki. Moje króliki znalazły się w doborowym towarzystwie.
Nie bez oporów wyjęłam je z szafy.
– Mam koszulę w króliki – powiedziałam i spojrzałam badawczo na Leszka.
– Super. Moja żaba nie będzie się czuła samotna.
Poszłam do łazienki.
Zamknęłam za sobą drzwi i przyłożyłam do nich ucho. Telewizor darł się jak należy. Rozebrałam się najciszej, jak umiałam, ułożyłam ubranie na koszu na bieliznę i odkręciłam wodę. Myłam się bez hałasu, starając się nie prowokować żadnych wyobrażeń. Kiedy zakręciłam wodę, zamarłam. Usłyszałam… ciszę! Leszek wyłączył telewizor. Jak on śmiał wyłączyć telewizor?! Wylazłam z wanny i ociekając wodą stanęłam przed lustrem. Prawie szeptem sięgnęłam po ręcznik, owinęłam się w szorstkie frotte i usiadłam na brzegu wanny.
Odczekałam chwilę i na lekko wilgotne ciało naciągnęłam ciepłe króliki. Przetarłam zaparowane lustro, umyłam twarz, posmarowałam kremem i przyjrzałam się sobie. No nie, tak przecież nie wyjdę. Oczy bez makijażu zupełnie straciły wyraz, a nos i czoło świeciły się jak świeżo wyłuskane kasztany. Wiedziałam, że to, co robię, zasługuje na kosmetyczne potępienie, ale machnęłam na to ręką. Koniuszki rzęs delikatnie pociągnęłam tuszem i leciuteńko wypudrowałam dopiero co oczyszczoną twarz. Niewielki retusz sprawił, że poczułam się lepiej. Uczesałam włosy i wyszłam z łazienki. Stanęłam w progu pokoju.
Leszek spał.
Volkswagen zajechał pod blok punktualnie o szóstej. Wyjrzałam przez okno. Maciek wysiadł z samochodu, wyjął coś z kieszeni kurtki i zbliżył do twarzy. Po chwili mrok rozświetlił nikły płomień zapalniczki. Maciek pali? Nigdy wcześniej nie widziałam go z papierosem. Zaciągnął się i spojrzał w górę. Cofnęłam się. Sprawdziłam, czy wyłączyłam żelazko, wzięłam torebkę i zamknęłam za sobą drzwi.
Z daleka widziałam ciemną postać Maćka i żarzący się, pomarańczowy punkcik papierosa. Maciek wydmuchał cienki pasek dymu i pocałował mnie w policzek.
– Nareszcie cię widzę. Stęskniłem się. Gumę? – wyciągnął z kieszeni paczkę miętowej gumy do żucia i podsunął mi pod nos. Poczęstowałam się.
– Nie wiedziałam, że palisz.
– Bo robię to sporadycznie. Dzisiaj miałem nerwowy dzień, to dlatego. Normalnie pozwalam sobie tylko na przyjęciach. – A propos. Chciałbym cię gdzieś zaprosić, ale opowiem ci o tym w samochodzie. Wsiadaj.