Выбрать главу
* * *

Miśka wpuściła mnie do środka i dała znak głową. Spojrzałam za jej wzrokiem. Przy drzwiach stały wielkie kamasze, niewątpliwie Edka. Weszłam do pokoju. Właściciel obuwia siedział na fotelu i skubał listki na wpół zwiędłej róży. Na mój widok podniósł się ciężko i wyciągnął grabę.

– Cześć, Ewa. – Uśmiechnął się smutno. Uścisnął mi rękę i zajrzał w oczy, błagalnie, jakby szukał ratunku. Nigdy jeszcze nie widziałam go w takim stanie. Zrobiło mi się szczerze żal tego potężnego mężczyzny, który teraz wyglądał jak mały zagubiony chłopiec. Spojrzałam na Miśkę. Stała, gapiąc się w okno. Poczułam się jak prawnik, który przybył na negocjacje rozwodowe.

– Ewa, zrób sobie herbatę, Edek już wychodzi, odprowadzę go do drzwi.

Biedne chłopisko. Otworzył usta, chcąc coś powiedzieć, ale zrezygnował. Podał mi różę.

– Wstaw do wody, szkoda kwiatka.

Ścisnęło mi się serce.

Z kuchni, wsypując herbatę do kubka, usłyszałam proszący szept Edka i zimną odpowiedź Miśki: „Przykro mi Edek, nie”.

* * *

– Opowiadaj! – usiadłam po turecku w moim ulubionym fotelu, ściskając w dłoniach gorący kubek, przygotowana na wysłuchanie rozdzierającej historii miłosnej. Dobrze pamiętałam rady poradników psychologicznych, że zraniona kobieta musi się przede wszystkim wygadać.

– Nie ma o czym! Edek należy do przeszłości!

– O, matko!

– Wyszło szydło z worka. Jest takim samym płytkim facetem jak cała reszta… no… może oprócz mojego brata.

– Jak to? Przecież właśnie dlatego ci się podobał, że, jak się wyraziłaś, emanuje głębią osobowości…

– No i dlatego jestem wściekła. Z tylu pieców chleb jadłam, a niczego się nie nauczyłam! – Miśka rzuciła się na tapczan. Zaskrzypiały sprężyny.

„Kawał dziewczyny z tej Miśki” – pomyślałam i wybuchnęłam śmiechem.

– Misiu, trochę więcej gracji, w końcu jesteś panną na wydaniu. Miśka spiorunowała mnie wzrokiem i uśmiech błyskawicznie znikł z mojej twarzy. Przypomniałam sobie, że w mrocznych momentach swojego życia Miśka potrafi być przerażająco zimna i zdehumanizowana: przywołuje gościa do porządku, zwracając się do niego w niecenzuralnych słowach i wystawiając delikwenta za drzwi. Raz doświadczyłam jej bezwzględności, kiedy pokazała mi nowo zakupioną sukienkę. Stanęła przede mną w eleganckiej, krótkiej do kolan kiecce, w pozycji, jakiej nie powstydziłby się zawodowy bramkarz, w seledynowych adidasach i skarpetach frotte. Kontrast był tak porażający, że, jak każda normalna kobieta, zareagowałam histerycznym chichotem. Już po chwili nie było mi do śmiechu, gdy świetna akustyka klatki schodowej odbiła wielokrotnym echem wściekłe trzaśnięcie Miśkowych drzwi.

– Misiu, nie wściekaj się, tylko mi spokojnie opowiedz, co się właściwie stało. Edek ci zrobił jakąś przykrość?

– Przykrość to mało powiedziane, zniszczył wszystko, co było dla nas ważne. Wiesz przecież, co szanuję w facecie.

– Ducha!

– A co idealny facet ma dostrzegać w kobiecie?

– No, rozumiem. A co, Edek zmienił front?

– Na całej linii. Od paru dni robił małe zaczepki. To szemrał, że nie chodzę w spódnicach, mówił, że mam ładne usta, ale ich nie podkreślam, pokazywał jakieś szmaty na wystawach. Powoli zaczęło we mnie wrzeć, ale znasz mnie, jestem cierpliwa. Jednak wczoraj przeszedł samego siebie. Pokazałam mu nowy projekt, prawie skończony, piękne poddasze w stylu art deco, brakowało tylko sypialni. W jednym magazynie znalazłam kolor wykładziny zgodny z życzeniem klienta, to pokazuję mu i tłumaczę, a na tym zdjęciu, na wielkim wyrze, leży modelka z Picassem na twarzy. I pytam go: „Edziu, co o tym myślisz?” A wiesz co on na to? Wiesz co powiedział?! „Misiu, czemu ty się tak nie malujesz?”! I szlag mnie trafił! – Miśka machnęła ręką, o mało nie wylewając mi herbaty.

Czułam, jak rośnie we mnie napięcie. Wiedziałam, czego Miśka oczekuje. Powinnam z naganą wypowiedzieć się o nędzy powyższej uwagi, podkreślić jej prymitywizm i pocieszyć Miśkę słowami: „Nie przejmuj się, jeszcze trafisz na swego, każda zmora…” i tak dalej, nie było to jednak możliwe. Miśka okazała swoje oburzenie niewłaściwej osobie: miłośniczce kosmetyków, nagminnej bywalczyni drogerii, niespełnionej adoratorce piękna. Miśka przeszła się nerwowo po pokoju. Już otwierałam usta, gotowa ściągnąć burzę na swą biedną głowę, gdy nagle zaczęła zrezygnowanym tonem:

– To nie znaczy, że jestem przeciwna upiększaniu, to w końcu mój zawód, ale wiesz, jakoś łatwiej jest zrobić salon z kominkiem niż twarz, zwłaszcza własną – westchnęła. – Czasem myślałam, żeby czegoś spróbować… – usiadła naprzeciw mnie. – Przyjrzyj mi się… coś byś tu poprawiła…?

Zadrżał we mnie instynkt kosmetyczno – fryzjerski. Odsunęłam chwilowo myśli typu: „Nie wierzę własnym uszom”, by całkowicie skupić się na Miśkowej głowie.

– Warto by podciąć włosy i trochę pocieniować. Masz lekko okrągłą twarz, więc delikatne pazurki wprowadzą łagodny owal, róż na kościach policzkowych też zadziała pozytywnie. Te opadające powieki można by skorygować ciemniejszym cieniem, a przy nasadzie brwi jaśniejszym – to powiększy oko. Rzeczywiście masz ładne usta, mam taką fajną kredkę, pokażę ci…

– Chwileczkę – wtrąciła się Miśka, kiedy właśnie miałam poddać szczegółowej analizie jej wyraźnie naczynkową cerę. Moja rozbudzona fantazja nie zauważyła, że pod Miśkową skórą tętni narastające zniecierpliwienie. – Więc uważasz, że trzeba mnie całkowicie przemodelować. Czy jest we mnie chociaż jedna rzecz, która może zostać nietknięta sztuczną ręką chemii i komercji? – zagadnęła spokojnie, ale wiedziałam, że to cisza przed burzą.

– Miśka – rzekłam spłoszona – nie tylko ciebie trzeba przemodelować, ale i mnie. – Ponieważ spokojnie słuchała, odważnie pociągnęłam. – Pomyśl sama, dlaczego mężczyźni przechodzą obok nas obojętnie? Gapią się na plakat z papierową lalą, chociaż obok stoisz ty… albo ja… – dodałam solidarnie – kobiety z krwi i kości. To jest zwycięstwo komercji. Nie chcemy naginać się do męskich gustów, zastąpić osobowości tapetą, ale… potraktować siebie estetycznie. Miśka, jesteśmy kobietami, musimy to podkreślić, pokazać, być z tego dumne. Chowamy się z tą naszą płcią, myśląc, że jesteśmy wolne od małpiej mody, a tak naprawdę to się boimy wypiąć pierś i stanąć z podniesioną głową jak ta… jak jej… Nike!

– Dobra… – Miśka zniecierpliwiona machnęła ręką. – Skończ już ten swój memoriał. Mówiłaś coś o wizycie u kosmetyczki. Znasz jakąś dobrą?

Och, ta Miśka, uścisnęłabym dziewczynę, że hej. Poczułam powiew nowej ery.

* * *

– „Filmowa uroda urzędnika administracji pchnęła młodą kobietę do wyłożenia pieniędzy w salonie kosmetycznym”. Jak ci się widzi taki nagłówek w gazecie? Albo: „Kobiety wszystkich nacji łączcie się pod lampą kwarcową w masce ziołowej z nagietka i lnu”. – Miśka, pijąca średnio raz na kwartał, po drugim drinku wykazywała symptomy alkoholowego tąpnięcia. – Jak ma na imię ten twój urzędas?

– A czy to ważne, piękny jest, to na razie wystarczy – odparłam rozmarzona, powstrzymując czkawkę. – Wybieram się na posiedzenie rady. Kiedyś sąsiadka mówiła, że za dwugodzinną posiadówkę, jeśli zgłosisz jakiś projekt albo dasz dobrą radę, no wiesz, wypowiesz się, dostajesz trzydzieści złotych. Mówiłam ci, że jestem bez forsy.

– No właśnie, strasznie rozrzutna jesteś. Pozbyłabyś się tego kota. To on ci tak opróżnia kieszenie. A na kosmetyczkę masz?

Pokręciłam głową. Mimo sympatii i całkowitego zaufania, jakie żywię dla Miśki, nie zwierzyłam się jej z kompromitującej przyczyny mojego ostatniego deficytu. W obliczu takiej porażki kobiecie pozostaje tylko milczenie.

– Pieniądze się znajdą. Zarobię jako modelka. Pamiętasz tego malarza?

– Tego od carycy? Wierzysz mu?

– Nie! – parsknęłam śmiechem. – Dlatego pójdziesz ze mną. Może przydasz się do Stańczyka.

Miśka zarechotała.

– To nie u Kaśki. Stańczyk był u tego… no stary, jak cię zwali? – chichotała. – U Kaśki to nie był Stańczyk!

– Jakiś błazen musiał być – rżałam dolewając do szklanek. – Coś się dla ciebie znajdzie!

Miśka, klepiąc się po udzie, śmiała się histerycznie, próbując coś powiedzieć.

– Ale ja… ja nie znam rosyjskiego!

Rechotałyśmy jak dwie wariatki.

* * *

– No i co? Ma pani coś na swoje usprawiedliwienie? – zapytał szef następnego ranka, rzucając mi zza biurka piorunujące spojrzenie.

To prawda, trzeci raz w tygodniu spóźniłam się do pracy, ale ani razu bez usprawiedliwienia. Dwa poprzednie poślizgi były wypadkami losowymi i tylko po części nastąpiły z mojej winy: w poniedziałek umyłam głowę i stwierdziłam z przerażeniem, że wyłączyli prąd, a nie byłam na tyle przewidująca (ha, ha, ha), żeby zakupić suszarkę na baterie. Na dworze minus piętnaście. Klops. Drugi raz wpędził mnie w kłopoty rodzony protoplasta – dwa lata temu (biję się w pierś) nieopatrznie zachęciłam tatkę do przejrzenia durnowatego komiksu o życiu kosmitów i od tamtej pory wsiąkł w temat na amen. Świeżo upieczony klubowicz „Miłośników UFO” wybrał się do stolicy na inauguracyjne spotkanie, na którym miał wygłosić krótki odczyt: Latające talerze – fakty czy mity?, pomylił autobusy i utknął gdzieś na dalekim Ursusie. Na moje nieszczęście miał przy sobie komórkę. Zadzwonił w momencie, gdy właśnie grzecznie wychodziłam do pracy. Stłumiłam złe myśli, które prostą drogą wysyłały tatusia na Czerwoną Planetę, i z mapą przy nosie transportowałam go przez pół Warszawy do punktu docelowego.

Szef łyknął obie historie, choć miałam wrażenie, że przy sprawie tatusia zaczął tracić cierpliwość. Dzisiejsze spóźnienie też miało swoją przyczynę. Nie wiem, co się dzieje z Filkiem. Znów znalazłam go półprzytomnego. Leżał na parapecie w sypialni i ledwo dyszał. Zadzwoniłam do weterynarza i umówiłam się na wizytę dziś wieczorem. Kiedy skończyłam rozmowę, Filcio oprzytomniał i pożarł pół talerza płucek, które miały wystarczyć na dwa dni. Naprawdę się niepokoję.