– Pani Ewo, co tym razem nie pozwoliło pani dopełnić obowiązku przychodzenia na czas? Nie chcę być natarczywy, ale miło by było, gdyby pojawiała się pani o ósmej. Czy to zbyt wygórowane żądanie?
Wyraźnie czułam kpinę, ale cóż mogłam odpowiedzieć.
– Szefie, przepraszam – zaczęłam przyjacielsko – mam ostatnio kłopoty z moim kotem, trochę choruje. Dziś rano znów miał atak, musiałam chwilę zostać. Ma pan psa, to sam pan wie, jak to jest. A, właśnie – uśmiechnęłam się ciepło, próbując załagodzić sytuacje – jak Burek?
– Brutus! Ma się dobrze – uciął szef i poczułam, że jest naprawdę zły. – Pani Ewo, tak nie możemy pracować. Rozumiem, że można mieć czasem kłopoty, ale, będę szczery, pani ma je ciągle. To kot, to rury, to Chińczyk na lotnisku… – O nie, wyciąga sprawę sprzed miesiąca, a przecież mu tłumaczyłam, że chodziło o wujka, który wracał po rocznej nieobecności w kraju, a którego nie miał kto przywitać. Wujek w końcu nie przyleciał, za to poznałam sympatycznego pana z Hongkongu, który obiecał nauczyć mnie chińskiego. Miałam nawet dwie lekcje, ale kiedy okazało się, że oprócz „cześć” i „kocham cię” nie jestem w stanie niczego zapamiętać, dałam sobie spokój. – Mnie nie interesują pani „arcypilne sprawy”, ja chcę mieć raport na biurku!
– Na kiedy pan go potrzebuje? – spytałam z kwaśną miną.
– Na wczoraj!
Nagle złapał się za serce.
– Pani Ewo, koleżanka wprowadzi panią w nową politykę firmy, ja nie mam zdrowia. Jest pani wolna.
Bąknęłam pod nosem przeprosiny, ale szef już nie słuchał, wygrzebując z szuflady jakieś tabletki. Jeszcze tego brakowało, żebym własnego szefa wysłała na tamten świat.
– Ty, Ewka, powiedział ci?
– Tak, że mnie wylewa! – rzuciłam ze złością. Że też ta Baśka musi we wszystko wściubiać nos. Dostałam reprymendę, to fakt, ale to nie jej rzecz.
– Więc jednak. Myślałam, że tylko straszy.
– Co? Wściekł się trochę i tyle. Nic wielkiego.
– Nic wielkiego, a jednak wylewa. Do kiedy pracujesz?
„Co ona gada, odbiło jej?” – Spojrzałam na nią jak na wariata.
– Ewka, ocknij się, bo nie rozumiem. Powiedział czy nie?
– Co miał powiedzieć? – wydusiłam przez zęby. Wściec się można z tą Baśką.
– No… że cię zwalnia.
– Jak… zwalnia! – zbaraniałam. – Kazał tylko, żebyś mi przedstawiła nową strategię firmy..
– To właśnie to. Polityka oszczędnościowa. Likwiduje stanowisko i obcina koszty. Ewka, strasznie mi przykro. Zresztą spodziewałam się, że coś takiego wymyśli, nie wiedziałam tylko, na kogo wypadnie. Masz coś innego na oku?
Patrzyłam na nią tępo, a w mojej głowie pobudzone adrenaliną neurony rozpaczliwie układały awaryjny plan działania: „Zebrania w administracji to raz, pozowanie szemranemu artyście to dwa, mogę też wystawić Filka do konkursu piękności. Ma warunki i chyba nieźle płacą, a jak nie, to sprzedam kocią skórkę i cześć” – pomyślałam, a głośno odparłam: – Jeszcze nie, ale coś wymyślę.
Wyszłam z pokoju.
„Spokojnie, trzeba zebrać myśli. Tylko spokojnie. Nie jest źle, naprawdę nie jest źle, co dobrego dostrzegam w tej sytuacji? La, la, la, jak wesoło mi, la, la, la, jestem spokojna, zupełnie spokojna, posłucham wróbelków… spokojnie, spokojnie… Wylewaaa mnieee?!!!”
Droga Babciu!
Kiedyś mi powiedziałaś, żebym się nie przejmowała przeciwnościami losu, bo co mnie nie zabije, to mnie wzmocni. Piękna sentencja, ale w moim przypadku chyba nie działa. Życie mi dokopało, wgniotło w podłoże i nie wiem, czy się podniosę. Przepraszam, babuniu, za ten pesymizm, ale moje życie w obecnej formie jest do bani. Do wielkiej mydlanej bombiastej bani. Wiem, że Tobie mogę się zwierzyć, bo jesteś najtwardsza w naszej rodzinie i moja żółć egzystencjalna nie wpłynie negatywnie na twój nastrój. Nie mogę tego powiedzieć rodzicom, znasz ich. Mama by zaraz dostała wysypki, tato gorączki i zamiast jednego problemu miałabym dwa. Piszę zatem do ciebie, babciu, prosząc o zachowanie równowagi. Mój problem to: nie mam pracy, pieniędzy, męża, dziecka i perspektyw. Przyznasz, babciu, że bania na całej linii.
Zamyśliłam się nad kartką. Dlaczego los jest dla mnie taki niełaskawy? Za co się wezmę, wszystko szlag trafia. Działa przez jakiś czas, jakby na zachętę, a potem dostaję w łeb aż miło. O co tu chodzi? Czyżby tkwiła w tym jakaś mądrość, której nie potrafię odczytać? No dobrze, jaka na przykład? Marność nad marnościami i memento mori? Pięknie. Tyle że ja akurat memento! Poza tym nie chcę wiele… mężczyznę, miłość, niebo bez chmur, życie w tonacji dur… i mały biały domek… (w ogródku będę hodować maciejkę i bez, a domek konieczne musi mieć ciemne okiennice)… i jeszcze chcę troje dzieci tuptających bosymi stopkami po dębowej podłodze salonu, siedzieć wieczorami przy kominku, popijać czerwone wino (widziałam takie fajne kieliszki w IKEA), głaskać śpiącego Filka i słuchać, jak mąż wygrywa na fortepianie mazurki Chopina. Czy to tak dużo? A na początek to chciałabym mieć pieniądze na kosmetyczkę. Dzwonię do malarza.
Nagle zerwałam się na równe nogi. Która godzina?! Przecież mamy dziś wizytę u weterynarza! Filek, ty mnie naprawdę drogo kosztujesz. Podrywaj tyłek i w drogę.
Filek i weterynarz patrzyli na siebie przez krótką chwilę, po czym lekarz zabrał się do szczegółowych oględzin.
– Nie ma wątpliwości. Rozwiązanie powinno nastąpić za jakiś tydzień – rzekł z uśmiechem i delikatnie poklepał Filka po głowie. Filek zamruczał.
– Ale co, zatruł się czymś? Czemu jest taki ospały?
– W tym stanie to nic dziwnego, gromadzi siły. Jak już będzie po wszystkim, werwa powróci.
– Ale to samo przejdzie? Nie potrzeba jakiegoś lekarstwa?
– Ależ pani jest zabawna. A kobieta w ciąży potrzebuje leków? Rodzi i stan wyjątkowy mija.
Patrzyłam na faceta rozbawionym wzrokiem.
– Szczerze mówiąc, nie rozumiem, co ma kobieta w ciąży do mojego kota? Niech mi pan powie otwarcie, na co mój kot jest chory?
– Na nic nie jest chory. Te zmiany są tylko skutkiem ciąży, poza tym jest zdrowy jak rydz. Trzeba było od razu powiedzieć, przez telefon, to bym pani nie fatygował. Mogą się dziać jeszcze różne dziwne rzeczy i proszę to kojarzyć tylko z ciążą. Wszystko jasne? Z czego się pani śmieje?
Przyjrzałam mu się uważnie: nienormalny czy co?
– Panie doktorze, musi pan jeszcze raz przebadać kota, bo ta diagnoza całkowicie odpada.
– Dlaczego odpada?
– Matko, przepraszam, ale czego was tam uczą na tej weterynarii? To jest Filek, rozumie pan, a jak sama nazwa wskazuje, jest to osobnik płci męskiej i… ojejku… – jęknęłam -…niech pan się nie wygłupia, ciąża jest wykluczona.
Roześmiałam się, choć szczerze mówiąc trochę mnie zirytowało nie – 3 douczenie tego młodego lekarza i to tak rażące.
Doktorek nie odpowiedział na mój uśmiech. Spojrzał na mnie lodowatym wzrokiem, podniósł Filka i bez ceregieli skierował w moją stronę koci zadek.
– Widzi tu pani jakieś ja… – przerwał i odchrząknął – męskie narządy rozrodcze? – dokończył zimno. – To jest kotka i za tydzień będzie miała małe. To jest ostateczna i niepodważalna diagnoza. Czterdzieści złotych.
Stanęłam pod masywną kamienicą i zadarłam głowę. Atelier, według opisu malarza, miało znajdować się na poddaszu tej dziewiętnastowiecznej praskiej oficyny. Ciemna brama nie zachęcała do wejścia, mimo to popchnęłam ciężkie, na wpół spróchniałe drzwi. W głębi podwórza, w oderwanym od ściany, wiszącym na jednym kablu domofonie, pod numerem siedemnastym tkwiła napisana odręcznie karteczka: Teodor Symbol, artysta malarz. Nacisnęłam guzik, drzwi na klatkę puściły. Wchodząc na górę, z półpiętra ujrzałam wąski prostokąt światła i czyjąś nogę w kapciu. „Zapraszam serdecznie, bardzo się cieszę”. Za chwilę zobaczyłam malarza w białym fartuchu, z pędzlem w jednej i z paletą w drugiej dłoni.
W pokoju wielkości małej hali sportowej stały rozstawione sztalugi, pod ścianami walały się farby, brudne słoiki z pędzlami i na wpół dokończone prace. Na środku, pod żarzącą się żarówką, znajdował się wysoki podest, zapewne dla modela, ustrojony kolorowymi tkaninami i kwiatami.
– Niech się pani rozgości, o, tutaj można usiąść. – Gospodarz zrzucił z krzesła jakieś szmaty i przejechał ręką po pluszowym obiciu. – Dawno nie było sprzątane, pani Wacia, przyjaciółka, nie przychodzi od kilku tygodni, dlatego tu taki nieład. Napije się pani herbaty?
Skinęłam głową. Malarz zniknął za burym przepierzeniem. Nagle w jednej ze ścian pracowni otworzyły się drzwi i wynurzyła się z nich ufryzowana głowa.
– Mistrzu! – wrzasnęła na całe gardło. – Już czy nie? Przeziębię się przez pana w tej cholernej garderobie! O, dobry wieczór! – dostrzegła mnie. – Mistrz robi pani herbatę? Mistrzu! – zawyła. – Mi też!
Właściciel atelier pojawił się z parującym dzbankiem.
– No niech się pani pokaże, pani Mariolu.
Burza ciemnokasztanowych loków pokazała się w całej krasie. Pociemniało mi w oczach. Pani Mariola była – ni mniej, ni więcej – nagusieńka od stóp do głów, a jedyną osłonę jej bujnych kształtów stanowiły przyklejone gdzieniegdzie bladoróżowe kwiatki. Największy kwiat, krwistoczerwona róża, umieszczona została pośrodku piersi. Gapiłam się na nią oczarowana, zazdrośnie podziwiając ogromny biust wielkości dwóch pięknie dojrzałych melonów. Malarz zakręcił wskazującym palcem, na co pani Mariola okręciła się wdzięcznie wokół własnej osi i stanęła w pozie a la Wenus z Milo.