Выбрать главу

Miroslav 

Žamboch 

Mroczny 

Zbawiciel 

tom pierwszy 

2008 

Wydanie oryginalne 

Tytuł oryginału: 

Drsný spasitel

Data wydania: 

2007

Wydanie polskie 

Data wydania: 

2008

Ilustracja na okładce: 

Igor Kieryluk

Projekt okładki: 

Paweł Zaręba

Przełożył: 

Rafał Wojtczak

Wydawca: 

Fabryka Słów sp. z o.o.

www.fabryka.pl

e-maiclass="underline" biuro@fabryka.pl

ISBN: 978-83-7574-092-9

Wydanie elektroniczne 

Trident eBooks

DREWNIANA SZCZELINA –

JEŹDZIEC NIE WIADOMO SKĄD

Nie wiem, kiedy ludzie całkiem wszystko spieprzyli, ale myślę, że miarka się przebrała, kiedy ukrzyżowali Chrystusa. Ten drugi raz.

Wioska wyglądała, jakby zatrzepotały nad nią straszne ogniste skrzydła. Sądząc po wypalonych dachówkach, musiały być gorsze niż ogień piekielny. Z niektórych ścian pozostały tylko nadtopione kikuty, inne w pewnym stopniu oparły się płomieniom i mogłyby wytrzymać jeszcze kilka lat. Lecz nienaturalnie zielona roślinność z przebarwionymi aż do niebieskości korzeniami przedzierała się każdą szczeliną, kruszyła zaprawę murarską i łodygami wypychała nawierzchnie ulic w górę.

W końcu do ludzi zaczęło docierać, że oprócz naszego świata istnieje drugi, ukryty pod spodem. Kiedy zwycięzcy zniszczyli już bożków i ołtarze zwyciężonych, nie zapomnieli o wzniesieniu własnych, żeby stale być pod czyjąś opieką.

Kazałem Micumie jechać w stronę szerokiego przejścia między dwoma największymi budynkami. Kościół i dom miejscowego bogacza? Czy raczej hotel i stacja benzynowa? Po ruinach nie dało się już tego poznać. Kobyła zrobiła kilka kroków i zaczęła węszyć. Nie poganiałem jej, sam też dokładnie rozglądałem się wokoło. Micuma była jednym z ostatnich biobotów wyprodukowanych przez Mitsubishi. Pod względem fizycznym przewyższała każdego żywego konia, a oprócz umiejętności regeneracji i odporności na uszkodzenia miała zamontowaną interaktywną bazę danych Chico. Czasem odnosiłem wrażenie,  że to nie zwykły komputer, na którym pracuję, ale prawdziwa istota. Bzdura. Sztuczne inteligencje przestano produkować jeszcze przed Krachem, a te, które przetrwały do dziś, nie służyły ludziom, tylko pilnowały własnych interesów.

Nawet na drugi rzut oka w tym rumowisku nie było nic specjalnego. Kiedyś budowano solidnie, miałem ogromną ochotę przyjrzeć się sklepieniom domów. W środku mogło zostać coś użytecznego, coś, co dałoby się spieniężyć albo wymienić.

Micuma zarżała i spojrzała w lewo. Zerknąłem w tym samym kierunku i wtedy go zobaczyłem – kościotrupa opierającego się o zwęglony słup, który kiedyś był drzewem.

Widziałem masę kościotrupów i zazwyczaj nie robiły na mnie wielkiego wrażenia, ten jednak był szczególny. Nie został na nim nawet gram mięsa, a mimo to cała konstrukcja trzymała się solidnie, jak gdyby kości wciąż tkwiły w torebkach stawowych. Puste oczodoły gapiły się prosto na mnie.

Gdy ludzie zaczęli zabijać pogańskich bożków, a nawet wielkich bogów, których czciły pierwotne plemiona, wszystko było w porządku. Bóg z krzyża miał ich w swojej opiece i starał się, żeby to, co niewidzialne, niewidzialnym pozostało. Przez ponad dwa tysiące lat nic specjalnego się nie działo. Zapomniano o nocnych koszmarach, krwawych ofiarach i strachu przed nieznanym, a potem jeszcze większym – przed poznanym. Ta idylla jednak już dawno przeszła do historii.

Sięgnąłem do sakwy i wyciągnąłem małą lornetkę. Z boku miała wygrawerowane logo i nazwę producenta – Zeiss. Jeśli spoglądało się wprost na soczewki, na ich powierzchni widniała swastyka z wykrzywioną trupią czaszką na każdym ramieniu. Jeśli jednak przyłożyło się urządzenie do oczu, wówczas nie widziało się żadnych hakowatych krzyży, za to mnóstwo innych rzeczy.

Przez chwilę się wahałem. Korzystanie z tego diabelskiego ustrojstwa wciąż było lepsze niż rozbudzanie drugiej części mojego ja. Zsunąłem kaptur z czoła i popatrzyłem przez lornetkę. Wzdrygnąłem się, jak zawsze, gdy z niej korzystałem. Tym razem zadowoliła się kawałkiem mięsa z mojego przedramienia – w końcu na ciele są jeszcze wrażliwsze miejsca.

Podczas gdy z rany wyciekała gęsta, czarna krew, pole widzenia rozjaśniało się i wyostrzało.

Kościotrupa spowijał zwój niebieskoszarych włókien przypominających spleśniałą watę cukrową. Watę cukrową? Zaskoczyło mnie to porównanie. Nie wiedziałem, z której części mojej podświadomości się wydostało, ale zbytnio się nad tym nie zastanawiałem i skoncentrowałem się na obserwacji. Nie chciałem karmić urządzenia wyprodukowanego przez jakiegoś Zeissa kolejnymi kawałkami własnego ciała.

Od kościotrupa w stronę budynków, które wydawały się puste, ciągnęły się delikatne włókna. Lornetka zmieniła ostrość obrazu i rozbite okna wypełniły się plątaniną pajęczych sieci, a za nimi, wewnątrz domu, zatliło się  złowieszcze karminowe światło. Potem urządzenie, ponownie bez mojego udziału, przesunęło pole widzenia i ukazało mi muślinowy welon trzepocący na wietrze tuż przed Micumą.

Oderwałem lornetkę od oczu i niemal poczułem złość ukrytego w niej ducha, że pozbawiłem go dalszej wyżerki. Kimkolwiek był ów Zeiss, jego urządzenia działały precyzyjnie i nie domagały się niczego ponad to, co wymieniono w instrukcji obsługi.

Poluzowałem trochę siodło, pociągnąłem za uzdę, a Micuma posłusznie zawróciła w miejscu. Wydawało mi się,  że wciąż widzę przed sobą zarys delikatnego welonu, ale innej drogi powrotnej nie było. Popędziłem konia, pochyliłem się i wystrzeliliśmy naprzód. To było jak smagnięcie rozżarzonym biczem z ołowiu, połowę twarzy miałem we krwi. Oczywiście tę bardziej wrażliwą, bardziej ludzką połowę.

Zatrzymałem się piętnaście kroków dalej i zerknąłem za siebie. Kościotrup w zadumie wpatrywał się we mnie pustymi oczodołami. Wyglądał złowieszczo, ale jednocześnie chyba chciał mnie ostrzec. Przypadek?

I wtedy kościotrup rozsypał się na kawałki, jakby jego zadanie właśnie dobiegło końca.

Stworem sterował przebiegły telepata. Przez moment wahałem się, czy nie umieścić ostrzeżenia przed pierwszym budynkiem, ale ostatecznie dałem sobie spokój.

W tym świecie każdy jest zdany wyłącznie na siebie.

* * *

Na początku nie bardzo wiedziałem, czym żywi się urzędująca w wiosce bestia. Wreszcie dostrzegłem, że ścieżkę, wąską i czasami tak niebezpieczną, iż musiałem zeskakiwać z siodła, by posuwać się naprzód, regularnie wydeptywano. Regularnie, niezbyt często, ale też niezbyt rzadko. Odkryłem pozostałości odnawianych obozowisk, tu i tam jakieś  ślady.  Żadnych szczątków, resztek, odchodów, odpadów, nic takiego. A zatem ci, którzy chodzili tą ścieżką, byli doświadczeni. Wszelkie ślady ludzkiej obecności zwabiłyby Ich.

Zanim bestia dorośnie i zmądrzeje na tyle, aby dojść do ścieżki, ludzie przestaną nią chodzić i zaniknie zupełnie. Taki był los wszystkich ścieżek na peryferiach zamieszkanego świata. Powolny i nieodwracalny. W mieście wszystko działo się szybciej.

* * *