Выбрать главу

* * *

Dużo, dużo później, kiedy już byłem cieniem widzącym tylko cienie, ktoś się nade mną pochylił. Spróbowałem nastawić ostrość wzroku i, o dziwo, Oko posłuchało. To był Timothy, szczuplejszy, niż pamiętałem, z kilkoma starszymi i nowszymi siniakami na twarzy.

Najwyraźniej nie miał lekko.

– Proszę pana? Mogę jakoś pomóc?

Tylko wariat, dziecko albo ktoś, kto bardzo tego chce, może postawić takie pytanie nieludzkiemu korpusowi.

Chciałem go posłać precz, ale instynkt samozachowawczy był silniejszy. Nie wiem, czy mu to powiedziałem, czy też odczytał moje myśli. Pół dnia się  męczył,  żeby dolną część tułowia połączyć z górną, potrzaskane końce kręgosłupa spoił ze sobą i przewiązał kawałkiem zardzewiałego drutu kolczastego, który znalazł w pobliżu. Kiedy skończył, było już ciemno.

Rano mogłem mówić.

– Nie boisz się mnie? – to było pierwsze pytanie, jakie mu zadałem.

Pokręcił tylko głową.

– Czy mogę panu jeszcze jakoś pomóc? – powtórzył pytanie zadane poprzedniego dnia.

– Potrzebuję czegoś do jedzenia, cokolwiek. Padlinę, krowę...

– Skorpiony nadal tu są,  żerują na bydle. Tylko przeprowadziły się kawałek dalej –

powiedział i odszedł.

Wrócił z cuchnącym kawałkiem mięsa toczonym przez robactwo. Przyglądanie się, jak jem, trochę go przerosło, ale jakoś dał radę.

Po tygodniu byłem w stanie chodzić, a po dwóch sam zdobywałem mięso i nawet mogłem sobie pozwolić na wybrzydzanie.

Timothy towarzyszył mi cały czas. Z jego zdawkowych relacji wywnioskowałem, że w

Drewnianej Szczelinie jest mu jeszcze gorzej niż tutaj.

– A co z twoją matką? Nie brakuje jej ciebie? Nie potrzebuje pomocy? – zapytałem, czyszcząc Greysona.

Nikt – ani mieszkańcy, ani Czarodziej, ani Pan Prawo i Porządek – nie przeszukał

wąwozu i nie pozbierał mojego wyposażenia.

– Potrzebuje, ale najbardziej jej pomogę, przynosząc jedzenie, które od pana dostanę.

Spojrzałem pytająco i jednocześnie zacząłem nastawiać w Oku powiększenie pola widzenia. Greyson długo leżał w wodzie, sprawdzałem, jak bardzo rdza uszkodziła mechanizm spustowy. Mocno, ale nie na tyle, żebym go jeszcze parę razy nie użył – zanim oddam do naprawy jakiemuś dobremu mechanikowi.

– Czarodziej, to znaczy pan burmistrz, powiedział, że mama zadawała się z diabłem, bo z panem obcowała. Zamknęli ją w lochu i teraz torturują. Podobno chcą  ją spalić w czasie przesilenia.

Nic nie odpowiedziałem.

– A jak tam cmentarz? Wygnali z niego skorpiony? – zapytałem.

Timothy tylko pokręcił głową.

– Przeniosły się tam. Kilku ludzi chciało wykorzystać ich osłabienie i je pogonić, ale Czarodziej się nie zgodził. Powiedział,  że nie możemy sobie pozwolić na stratę kolejnych mieszkańców.

Po walce na cmentarzu mogłem zdobyć to, czego potrzebowałem do produkcji własnej amunicji. I zdobyłem.

* * *

W połowie listopada, kiedy nastały długie, dżdżyste wieczory, a na drzewach zostały ostatnie resztki liści, byłem gotowy.

– Zostań tutaj – nakazałem Timothy’emu, chociaż doskonale wiedziałem,  że mnie nie posłucha, a to, co zobaczy, będzie go dręczyć do końca życia.

Podążałem powoli w stronę bramy. Poznali mnie, dopiero kiedy dzieliło mnie od nich kilka kroków. Uruchomili mechanizm i brama zaczęła się zamykać. Szyny skrzypiały, strażnicy na wieżach gapili się z otwartymi ustami, każdy ściskał w ręku medaliony, krzyżyki, wszystko, co mogło odpędzić  złe duchy. Mieli pecha, bo nie byłem złym duchem. Byłem czymś o wiele gorszym, czymś, czego sam nie rozumiałem. Czy złym? Czasami trudno znaleźć właściwe słowa, by opisać rzeczywistość.

Z Greysonem i Margaret w gotowości zatrzymałem się. Miałem tylko pięć granatów i osiem nabojów, ale to musiało wystarczyć.

– Oddajcie mi Micumę – zacząłem – wydajcie Czarodzieja i szeryfa – na myśl o kobiecie zamkniętej gdzieś w lochu trochę się zawahałem – a daruję wam życie – postanowiłem być

miłosierny.

– Tak wiele chciałem ci dać, a teraz i tak działasz w moje imię – zawył w moich myślach bóg zemsty. Tym razem jednak nie był to głos, który wywraca mózg na lewą stronę, ale mamrotanie sługusa. Dostrzegłem anakondę czającą się w trawie. Bogowie nie potrafią być nieprzewidywalni – nawet im na tym nie zależy.

– Oddajcie mi Micumę, to wystarczy – zmieniłem swoje żądanie.

Nie chciałem służyć żadnej z potęg.

Czułem strach i złość  mężczyzn przy karabinach, narastający niepokój mieszkańców przechodzący w przerażenie.

Zanim minęła minuta, Czarodziej z Panem Prawo i Porządek pokazali się na górze.

Wyglądali na nieco zasapanych.

– Zwróćcie mi konia – powtórzyłem.

Pamiętałem, co potrafi Czarodziej. Przy pierwszym ruchu dostał z Margaret. Zdołał się uchylić, ale ja już musiałem się wić i robić uniki. Strzały z Jezusa Chrystusa nie dosięgły mnie. Obsługę lewej wieży położyłem granatem, kolejnymi dwoma przepaliłem wejście w drewnianej palisadzie. Brama by to wytrzymała.

W ciągu paru chwil zgromadziło się kilku uzbrojonych mężczyzn, bez przerwy przybywali następni. Usłyszałem stukot zbliżającej się lawety i kliknięcie pasa karabinowego.

Podbiegłem do ściany najbliższego domu, strzały skierowane na mnie zaczęły kosić ludzi.

Nagle wokół leżało pełno dobrej broni. Zabiłem kaemistę, ostatnim granatem napalmowym podpaliłem największy budynek w okolicy i z automatami w obydwu dłoniach ruszyłem ulicami. Strzelałem do wszystkiego, co się ruszało, zostawiając za sobą pustkę i zagładę.

Gdy dotarłem na mały plac, mieszkańcy pojęli,  że nie są w stanie mnie zatrzymać.

Ratowali się ucieczką.

Wyrzuciłem zebraną broń, stanąłem plecami do okazałego budynku i czekałem na tych dwóch, którzy musieli się pojawić.

– Oddajcie mojego konia, a wtedy odejdę – powtórzyłem.

Odpowiedziało mi jedynie uczucie narastającego przerażenia i nienawiści. Nienawidzili mnie, bo zawinili, nienawidzili mnie, bo stanowiłem żywy dowód ich zdrady, tchórzostwa i małości, nagle to zrozumiałem. Ale nie było już odwrotu.

Zjawił się Czarodziej, zaraz za nim szeryf. Zbliżyli się niespiesznie ramię w ramię i zatrzymali na samym środku placyku.

Z pochwy przy pasie wydobyłem Nóż.

Kiedy go wyciągałem, był zwyczajnym myśliwskim nożem. Porządna robota, przydatne wyposażenie wojownika.

– Nic nie zyskasz tym gadaniem. Z któregokolwiek piekła byś był, odeślę cię z powrotem! – wrzasnął Czarodziej.

Był wściekły! Wściekły, ponieważ jeszcze mnie nie zabił. A mimo to był pewny siebie.

Pan Prawo i Porządek uniósł swój potężny rewolwer. Ja uniosłem Nóż.

Nie można na nim polegać, za każdym razem zachowuje się inaczej. Rozległ się huk wystrzału, widziałem kulę lecącą w moją stronę; na poziomie ostrza roztrysnęła się w gejzer ciekłego metalu. Zwykły pocisk by przeszedł, tego byłem pewien. Czułem, jak Nóż pobiera ze mnie wolę, którą wykorzystuje jako paliwo przeciw cudzym zamysłom, przeciw ich magii, broni, wszystkiemu.

To już nie był zwykły nóż, lecz krótki, masywny miecz z fosforyzującą tarczą o średnicy wielkiego talerza. Drugi strzał powstrzymałem sam i ruszyłem na nich. Czarodziej zaatakował

czarem niczym ukąszenie kobry, bardziej zabójczym od jej jadu. Częściowo zdołałem go uniknąć, częściowo rozprężyłem, częściowo mu uległem. Teraz jednak trzymałem oburącz płonący ognistym żarem miecz, z przodu chroniła mnie skrząca się tarcza, o którą roztrzaskiwały się pociski z rewolweru.