Выбрать главу

Czarodziej rzucił kolejny czar – ogniste języki, które przestrzeliwały dachy, ściany, a nawet ziemię.

W końcu przystąpiłem do ataku. Najbliższe domy zapłonęły od energii przekształconej w zwyczajny  żar. Spychałem Czarodzieja i szeryfa z ich pozycji, niechętnie ustępowali z centrum miasteczka. W zwierciadle czarów odbijały się nasze coraz bardziej zdeformowane wysiłkiem twarze. Potem ktoś strzelił mi w plecy. Pocisk wrył się  głęboko w ciało i wstrząsnął mną. W odwecie zrównałem ulicę z powierzchnią ziemi. Nożowi nie można wierzyć. Moc magii potęgowała się, miecz rósł, transformował jak żywa istota, wysysał mnie.

Kolejne natarcie Czarodzieja. Wszedłem w ścianę ognia z huczącą bestią w ręku. Asfalt pod moimi nogami bulgotał, okoliczne domy rozpadały się.

* * *

Kazałem Micumie trochę przyspieszyć. Nie oglądałem się za siebie. Dobrze wiedziałem, co zobaczę. Dwie oddalające się postacie ze skromnym bagażem, podążające tą samą ścieżką, lecz w przeciwną stronę. Nie dziwiłem się,  że nie zostają. Miasteczko wyglądało, jakby zatrzepotały nad nim straszne ogniste skrzydła. Sądząc po wypalonych dachówkach, musiały być gorsze niż ogień piekielny. Z niektórych ścian pozostały tylko nadtopione kikuty, inne w pewnym stopniu oparły się płomieniom i mogłyby wytrzymać jeszcze kilka lat.

Ale to już przeszłość. Jechałem przed siebie, by dowiedzieć się, kim jestem i dlaczego chodzę po tym przez bogów i ludzi uciskanym świecie.

NA ZACHÓD OD PUSTYNI –

DOTYK PRZESZŁOŚCI

Lało jak z cebra, jakby bóg wody postanowił zmienić wszystkie wyraźne kontury w bezsensowne, rozmazane kształty. Jedynie napis na błyszczącej porcelanowej tabliczce lśnił

ostrością starodawnej kaligrafii.

– Ostrością starodawnej kaligrafii – powtórzyłem na głos to dziwne porównanie. Szło mi ciężko, byłem pewien, że moje usta po raz pierwszy wypowiadają tak skomplikowane słowa.

Moje usta, dziwne sformułowanie. Skończyłem rozmyślania i skupiłem się na tabliczce.

Nawet w samym środku stuletniego lasu, na rozgałęzieniu bagnistej ścieżki, lśniła czystością. Ani na szlachetnej bieli powierzchni, ani na wyrafinowanych literach nie było najmniejszego nawet śladu brudu, ziarnka kurzu, nic. „Ziemia lorda Xariusa W. Lordowicza”

– głosił lakoniczny napis, jednak tabliczka zdradzała o wzmiankowanym więcej niż tylko jego trzy imiona. Była w niej magia. Nie rozumiałem jej, ale nie budziła we mnie lęku. Co więcej, już kiedyś słyszałem nazwisko Xarius W. Lordowicz. Pan Upiorów, skurwysyn, który chodził

po tym świecie podobno jeszcze przed Krachem.

Micuma zarżała niespokojnie. Padało od trzech dni, przydałby się jakiś kawałek dachu.

Pociągnąłem za uzdę trochę mocniej, niż było to konieczne, i sięgnąłem do kieszeni po zabazgrany kawałek papieru. Czarodziej, którego niedawno zabiłem, chwilę przed ostatnim tchem zdołał wydusić coś osobliwego:

– Miałeś już nie żyć, R. C.

Nie wypowiedział mojego imienia, a potem już nie miałem okazji go o to zapytać. Nie jestem nekromantą. R. C. Trzymałem papierek w palcach, póki woda nie rozpuściła tuszu.

Kim był R. C.? Sięgałem pamięcią zaledwie cztery lata wstecz. Byłem samotnym jeźdźcem ze śrutówką i miotaczem granatów. I oczywiście Nożem, którego bałem się bardziej niż setki ofiar jego mocy. Mieli pecha. Dziwne, nigdy nie przyszło mi do głowy zastanowić się, kim jestem i dokąd zmierzam. To pytanie dojrzewało we mnie aż do chwili, kiedy znalazłem się w Drewnianej Szczelinie, na granicy rzeszy Pana Śmierci, a może nawet kawałek dalej.

Pomimo wszystkiego, co przeżyłem, ani trochę nie spieszyłem się na spotkanie z panem

Xariusem W. Lordowiczem.

Skręciłem w lewo, oddalając się od ziem władanych przez wysokiego upiora. Pozwoliłem Micumie, by szła dalej swoim tempem. Nigdy nie wiedziałem, czy wykorzystuje instynkt końskich przodków, czy zoptymalizowane procedury podporządkowane sztucznej inteligencji, która kryła się w jej nieorganicznym mózgu. Ktoś mógłby uznać, że Micuma jest inteligenta, ale ciężko mi było sobie wyobrazić, że ktoś chociaż trochę mądrzejszy od liścia figowego chciałby ze mną podróżować.

O dziwo, nie protestowała, kiedy kazałem jej przedzierać się starą drogą, którą  płynął

silny strumień.

W końcu zsiadłem i wlekliśmy się razem, ramię w ramię.

Brodząc w lejącej się zewsząd wodzie, trudno było się zorientować, czy to wciąż dzień, czy już nadchodzi noc. Człowiek mógł tylko moknąć i moknąć.

Szliśmy dalej, kiedy Micuma nagle zarżała radośnie. Po półgodzinie taplania się w grząskich bagnach dotarliśmy do celu – dostrzegłem trzy słabo oświetlone okna, wysłanników wydelegowanych w wilgotną ciemność z wieścią o schronieniu i gościnie.

Wysłannicy często kłamią, lecz stajnia była przyzwoita, a w środku czekała porządna porcja owsa. Micuma dałaby radę przeżyć na celulozie drzewnej, ale wolała owies.

Wprowadziłem ją do stajni, wyczesałem, dałem podwójną porcję paszy oraz czystej wody i dopiero potem poszedłem do karczmy. Robiłem to z czystego wyrachowania – Micuma opuściła swojego poprzedniego właściciela, a ja zdążyłem ją pokochać i byłbym bardzo niezadowolony, gdyby opuściła także mnie. Jeśli zechciała, żadnym sposobem nie dawało się jej ukraść.

Knajpa przypominała dziesiątki innych, które odwiedziłem, a sądząc po ścianach z nieociosanych belek i z błotem w szparach jako spoiwem i ociepliną oraz po wielkim, pobieżnie oheblowanym kontuarze, była od nich biedniejsza. Ściągnąłem kaptur z czoła, pozwoliłem połowie tuzina gości napatrzeć się na moje Oko i pokrzywioną, pozszywaną z różnych elementów twarz. Dwóch facetów zaczęło się szykować do burdy, ale to zaimprowizowane przedstawienie ich powstrzymało. Nie miałem ochoty na awanturę, a mówiąc dokładniej, nie miałem ochoty czyścić Noża z wnętrzności – to byli zwykli ludzie, inaczej nie mogłoby się skończyć. Tyle się nauczyłem przez ostatnie lata.

Wrogość karczmarza, z wyglądu mądrego i przymilnego faceta, prysła na widok wielkiej monety, którą położyłem na kontuarze. Sięgnął po spektrometr i kiedy zorientował się, że jest złota, po wrogości nie został ślad.

– Nie potrzebuję drobnych – uspokoiłem go. – Kolacja, czysty pokój, śniadanie. I grzane wino.

Coś tam burczał pod nosem, ale nie słuchałem. Ciepło i wizja porządnego posiłku działały na mnie kojąco.

Jedzenie przyniosła mi młoda kobieta, właściwie jeszcze dziewczyna, postawna, czysta i

spokojna. Spojrzałem na siedzących dookoła gości. To była straszliwa kraina, prawdziwe peryferia cywilizacji na granicy królestwa upiorów – zdziczałej okolicy zamieszkanej przez legendarne stworzenia. Mężczyźni, którzy siedzieli dookoła, to pierwszorzędni wariaci; czułem, jak ich pokrzywione dusze balansują na pograniczu normalności i zaczątków szaleństwa. Wystarczyło trochę bardziej się skoncentrować, by odkryć ich plugawe żądze i marzenia. Ta dziewczyna powinna zostać już z trzy razy zgwałcona, zarażona syfilisem albo czymś jeszcze gorszym. Ktoś, nie potrafiłem ustalić kto, marzył, by pociąć jej twarz, oblać kwasem i dopiero wtedy zgwałcić. Postanowiłem jednak zamknąć się w sobie. Podobne sygnały pobudzały moją ciemną stronę. Kleszcze w rękawicy ze stalowych pierścieni, która nadawała im kształt ludzkiej kończyny, kilka razy drgnęły, Oko samo nastawiło ostrość i zamiast klientów pokazało mi nieznane, skomplikowane hieroglify. Gdybym je rozumiał, z pewnością wiele bym się dowiedział. Odetchnąłem głęboko. Nienawidziłem drugiej strony swojego ja. Co mi zrobili? Dlaczego? Kto mi to zrobił? Kolejny zestaw pytań bez odpowiedzi. Czułem przerażenie na samą myśl, że część mnie, zamknięta na magiczny zamek w parowym kotle podświadomości, przejmie władzę, a ja zrobię... zrobię.