Выбрать главу

Pukanie do drzwi oderwało mnie od pracy. Wystraszyłem się – mało kto dałby radę mnie tak zaskoczyć. Nienabita śrutówka była bezużyteczna, chwyciłem więc miotacz granatów.

Wiedziałem już jednak, że nie grozi mi żadne niebezpieczeństwo. Przynajmniej nie takie, z którym trzeba sobie radzić przy pomocy kalibru czterdzieści milimetrów.

– Proszę – powiedziałem cicho. Mój głos brzmiał nieprzyjemnie ochryple.

Drzwi otworzyły się z lekkim skrzypnięciem, za nimi stała Valena. Z lampą w dłoni, we flanelowej koszuli nocnej, bosa. Włosy miała rozpuszczone, wyglądała młodziutko, niemal dziecięco, i bezbronnie. Oko złośliwie pokazywało mi to, czego normalnie bym nie zobaczył, ale i bez tego byłem świadomy jej kobiecych kształtów, apetycznych i ponętnych. Zacisnąłem usta, po chwili je rozchyliłem. Patrzyła na mnie z żarliwą nadzieją, której nie zamierzałem

spełniać.

– Czego chcesz? – warknąłem.

– Potrzebuję pomocy, a jestem sama. Oni... oni mnie zadręczą. Richard mi teraz nie pomoże.

– Wróci po ciebie. Obiecał ci to.

Bezsilnie pokręciła głową.

– Do tego czasu jednak... – nie dała rady dokończyć.

– Sądzisz, że zdołam ci pomóc, że w ogóle zechcę? – wyrzuciłem z siebie.

– Tak, pan jako jedyny zdoła to zrobić. Bo pan chce – odpowiedziała i zupełnie zbiła mnie z tropu. Mówiła prawdę.

To ta jej cholerna empatia. Chciałem jej pomóc, ale druga część mnie, ta, której się bałem, która była zamknięta, pragnęła czegoś zupełnie innego. A teraz bardzo łatwo mogła to sobie wziąć.

Zaskowyczałem jak zwierzę. Zadrżała, ale nie ruszyła się z miejsca.

Cienie korytarza poszarzały w świetle drugiej lampy, zagrzmiały ciężkie kroki człowieka zataczającego się z powodu senności i sporej dawki wińska, które miało przynieść dobry sen.

– Valeno, co tam robisz? Do cholery, wracaj do pokoju! – poznałem głos karczmarza.

Pojawił się w ciężkich ramach ścian korytarza jak stare, zaśniedziałe malowidło. Przez chwilę patrzył  na  mnie  tępo, potem położył zarośniętą czarnymi kłakami  łapę na ramieniu dziewczyny. Paznokcie miał brudne, połamane, a na przedramieniu starą, zygzakowatą bliznę.

– Zaprowadzę cię do twojego pokoju, dziewczyno, żebyś nie przeszkadzała naszym gościom – zaprezentował karykaturę pełnej ciepła opiekuńczości.

Jego głos jednak się zmienił. Słyszałem w nim słabo zakamuflowanego napaleńca, jaki skrywał się także we mnie.

Wstałem i odłożyłem Greysona na łóżko. Nie chciałem zniszczyć całej gospody i zmienić Valeny w kawałek mielonki. Na tym na pewno nic bym nie zyskał. Przewyższałem karczmarza o tyle, o ile on przewyższał dziewczynę. Położyłem mu na ramieniu dłoń w pierścieniowej rękawicy i ścisnąłem, a potem jeszcze wzmocniłem uścisk. Wyrwało mu się lekkie jęknięcie.

– Chyba rzeczywiście powinna pójść do swojego pokoju – odezwałem się pojednawczo. –

Sama.

Jego dłoń bezwładnie ześliznęła się z dziewczyny.

– Spakuj swoje rzeczy i znikaj – poleciłem Valenie. – Schowaj się gdzieś niedaleko i poczekaj na powrót przyjaciela.

– Ja panu zapłacę – spróbowała jeszcze raz. W oczach miała zwierzęcy strach.

Jej bezsilność działała na mnie. Twarz krzywiła mi się co rusz w innym grymasie, obraz w Oku zaczerwienił się, przez chwilę widziałem tylko aury – karczmarza, Valeny i kilku osób śpiących obok. Własną odczuwałem jak ciężki zwój dymu, który zmieniał się z trującego

gazu w zwykły duszący dym i z powrotem. Staw pęknął, karczmarz krzyknął i nieprzytomny padł na ziemię.

– Odejdź natychmiast albo będę musiał go zabić. Żebym tobie nie zrobił czegoś jeszcze gorszego – dodałem, kiedy wciąż nie rozumiała, o co chodzi.

Zostałem na korytarzu z nieprzytomnym mężczyzną. Zaniosłem go do pokoju, rzuciłem na łóżko. Niech się z tego sam wylizuje. Nie powinien przeszkadzać innym w ich nocnych schadzkach. Sam jest sobie winien.

Wróciłem do swojego pokoju, znowu rozsiadłem się na krześle i zacząłem wkładać naboje do magazynku. Z normalnym ładunkiem, srebrnym i znowu normalnym. Tak samo przygotowałem dwa ładowniki nabojów. Zwykły powinien przebić kamizelkę kuloodporną czy inną odzież ochronną, a srebrny dotrzeć aż do mięsa. Oczywiście z małej odległości. Ale większość wrogów przyciągałem blisko siebie i dopiero wtedy się z nimi rozprawiałem.

Położyłem się z Margaret przy jednym i Greysonem przy drugim boku. Tuż po świcie chciałem już być w drodze, daleko od tej zapadłej dziury, która z jakiegoś powodu mnie, zamkniętemu demonowi i temu, kim byłem wcześniej, zalazła głęboko za skórę.

* * *

Nie zostałem na śniadaniu. W piecach się nie paliło, w kuchni też nie było nikogo słychać. Wydawało się, że dobre czasy jedynej w okolicy porządnej knajpy dobiegły końca.

Wyszedłem w błotnisty poranek. Jedna z przewieszek, które nosiłem na szyi, zadzwoniła. Nie po raz pierwszy, w większości przypadków zaraz potem następowały kłopoty. Nawet bez tych ostrzeżeń poranek był dość ponury. Nie padało, ale w powietrzu unosiła się wilgoć, szare chmury przetaczały się między niskimi, zalesionymi kopcami, a rozmokła gleba mlaskała pod nogami tak samo jak w ciągu kilku ostatnich dni. W mrocznych konturach drzew i zabudowań gospodarskich mogły ukrywać się całe hordy mężczyzn. Zatknąłem Greysona za pas, Margaret spoczywała w prawej kaburze. Rękojeść wydawała się podejrzanie ciepła.

W stajni było trochę jaśniej i o wiele przyjemniej. Niewiele brakowało, bym postanowił

tam zostać, póki całkiem nie rozednieje, ale Micuma już na mnie czekała. Założyłem jej uprząż, wyprowadziłem na zewnątrz i zanim wspiąłem się na siodło, jeszcze raz dokładnie rozejrzałem się dookoła. Na wschodzie rozciągało się państwo upiorów, z południa przyjechałem, a na zachodzie leżało Kosterlitz, najbliższe prawdziwe miasto. Zostawała zatem północ. Przy odrobinie szczęścia mógłbym podróżować pasem ziemi niczyjej, opuszczonym terytorium oddzielającym cywilizację od prawdziwej dziczy. Chciałem jednak podążyć  śladami Czarodzieja, który zdradził inicjały mojego imienia, musiałem więc sprawdzić, czy przypadkiem nie dotarł do Drewnianej Szczeliny przez Kosterlitz. Potem mogłem spokojnie ruszyć na północ. Poszukałem wzrokiem ścieżki i w końcu ją dostrzegłem.

Wąski pas zielonej darni wił się  wśród bagna prosto w stronę kopców, między dwa

wierzchołki górujące nieco nad innymi. Nie było sensu zwlekać.

Wskoczyłem na siodło, jednocześnie usłyszałem brzęk uprzęży. Skąd dochodził ten dźwięk? Był donośny, zbyt niski i doskonały, ukoronowany ozdobnie brzmiącym dzwonkiem.

Trochę przypominał wykaligrafowaną porcelanową tabliczkę. Ktoś tutaj przywiązywał wielką wagę do formy. Micuma ruszyła szybciej, niż się spodziewałem, jej kopyta ślizgały się w błocie. Miałem nadzieję,  że jest na tyle rozsądna, by podzielić moje obawy. Nie miałem ochoty na upadek i sturlanie się gdzieś w dół. Na szczęście znad mokrej trawy wynurzyła się mgła – albo chmura opadła tak nisko na ziemię i wszystko pogrążyło się w zimnych mlecznych oparach.

Ścieżka wiła się wzwyż zygzakiem. Po pięciu minutach znowu znalazłem się nad gościńcem, tylko jakieś sto metrów wyżej.

– Nie ma go tutaj, ale znaleźliśmy  świeże  ślady. Nie jestem pewien, do kogo należą –

usłyszałem.

Zdanie zakończyło charakterystyczne piknięcie towarzyszące przełączaniu na odbiór.

Używali krótkofalówki. Upiory miały całkiem pozytywny stosunek do nowinek technicznych.