Nie orientowałem się, jaki jest zasięg krótkofalówek, ale podczas obławy liczył się każdy kilometr.
– Dobrze, pójdziemy po śladach, a potem znowu się zameldujemy. Ruszamy.
Sytuacja chociaż trochę się wyjaśniła. Z nikim nie zadarłem, no, może z karczmarzem, ten jednak nie sprawił mi żadnych problemów. Nie miałem ochoty na spory, tylko bogowie wiedzą, jak by się to skończyło. Niektórzy. Kazałem Micumie przyspieszyć, medalion z reliefem ślepego wróżbity, jeden z wielu na mojej szyi, cicho brzęknął. Przepowiadał pecha czy szczęście? Nie można mu było wierzyć.
Dorwali mnie po niecałej godzinie – trzej szczupli młodzieńcy na koniach z długą sierścią, które wyglądały na dosyć zawzięte. Zadali sobie tyle trudu, żeby zajechać mi drogę.
Dwóch nadciągnęło z tyłu, a jeden wyskoczył z lasu po lewej i stanął przede mną. Musieli znać tę okolicę jak własną kieszeń. Zatrzymałem się. Zanim jeszcze zbliżyli się na odległość, z której mogliby mnie rozpoznać we mgle, wyciągnąłem z kabury Margaret i położyłem przed sobą z rękojeścią opartą o prawe udo. Potem już tylko czekałem.
Płaszcze mieli pozapinane aż po same szyje, z szerokich rond naciągniętych na czoła kapeluszy kapały im na ramiona krople deszczu.
– Pan się dokądś spieszy? – zapytał jeden.
Pochyliłem głowę i delikatnie się zgarbiłem, żeby spojrzeć mu w twarz. Była blada, z wyraźnymi śladami świeżo wtartego maskującego cynobru. Zrozumiał, o co mi chodzi. Jego wola niczym kwas podrażniła mój płat czołowy. Wszyscy trzej z pewnością byli upiorami i nie zamierzali skończyć jak ten chłystek wczoraj.
– Wcale się nie spieszę – skłamałem i zatrzymałem Micumę obok gęstych krzaków dzikiej róży. Jedną stronę miałem zakrytą.
Tym razem to nie był zmasowany atak mocy, tylko subtelne skanowanie. Prowadził je jeden z towarzyszy mojego rozmówcy. Nie mogłem się zorientować który.
Nic nie robiłem, nic nie mówiłem, obserwowałem ich i czekałem. Oko skupiło się na moim rozmówcy, ukazując go w postaci sieciowej struktury kości i stawów. W czaszce płonął
mu błękitny płomień intelektu, częściowo opleciony ciemną krwawą nicią – chyba symbolizowała autorytet, któremu był podporządkowany. Nie zawsze dokładnie rozumiałem, co Oko mi przekazuje.
– Wczoraj w karczmie napadnięto jednego z naszych.
– Zgadza się – odparłem. – Chłopak, który to zrobił, uciekł. Ale z tego, co widziałem, upiór pozbierał się do kupy – użyłem najwłaściwszego określenia na ich gatunek.
– Nie żyje – odezwał się ten, który zajechał mi drogę.
Dowódca rzucił mu gniewne spojrzenie, a ten skurczył się w sobie.
Było jasne, kto tu rządzi. Wiedziałem też, że Richard wyciągnął odpowiednie wnioski z pierwszego starcia i pozbył się swojego prześladowcy. Ciekawe, jak to zrobił, nie zauważyłem, żeby miał jakiś specjalny sprzęt. Szanse, że Valena wyjdzie z tego cało, rosły.
– Zostawił pan naszego człowieka bez pomocy – zarzucił mi bez żadnej logiki dowódca.
– A teraz cieszy się pan, że go zabito.
– O ile upiora da się zabić – zauważyłem sarkastycznie.
Nie podobali mi się.
– Trwałe wyłączenie z eksploatacji byłoby sformułowaniem o wiele trafniejszym –
zaproponowałem.
Usłyszałem, jak za mną zatrzeszczała skóra. Jeden z upiorów czegoś wypatrywał; oczy dowódcy lśniły wściekłością. Drażniło go, że się nie boję. Może nawet powinienem się bać, ale... z upiorami z pewnością już się kiedyś spotkałem, nie pamiętałem jednak, czego można się po nich spodziewać.
Dowódca sięgnął za pazuchę, rondo kapelusza rzucało cień na jego twarz. Włosy na całym ciele miałem zjeżone, mięśnie napięte, tylko Ręka spokojnie spoczywała w bezruchu.
Nie chciałem się z nimi bić, a przynajmniej nie wcześniej, niż to się okaże konieczne. Upiór wyciągnął krótkofalówkę, podłużny kawał czarnego plastiku z anteną teleskopową.
Błyszczała nowością, wydawało mi się, że ktoś ją wmontował do urządzenia. Albo naprawa, albo ulepszenie.
Trzeci mężczyzna, który do tej pory pozostawał w bezruchu, celował we mnie z dwulufowej spluwy. Śrutówka? Raczej dwa złączone działa. Sądząc po tym, jaką przyjął
postawę w siodle i z jakim przejęciem przyciskał kolbę do ramienia, wielkokalibrowe naboje były równie groźne co broń. Oprócz zapachu prochu z ciemnych wylotów luf, które zapowiadały wieczny odpoczynek, wydobywał się ledwo wyczuwalny odór zaklęcia. Teraz bardzo potrzebowałem pomocy Oka, podpowiedzi, co dalej. Zamiast tego w dziwny sposób odfiltrowało mgłę, tak że widziałem drobne szczegóły i detale jak w jasny, słoneczny dzień.
Tyle że w czarno-białej wersji.
Wysunąłem lewą stopę ze strzemienia i czekałem. Dowódca ostentacyjnie mówił do krótkofalówki. Słyszałem połowę jego rozmowy.
– Tak, niezgorszy oryginał. Sprawia nieludzkie wrażenie. Był z tym chłopakiem, który uciekł. Nie, nie wiem, czy mu pomógł.
– Nie pomogłem – wtrąciłem.
– Zatrzymać i przywieźć, tak jest – upiór z wyraźną ulgą skończył rozmowę z przełożonym.
– Nie pojadę z wami – niemal przyjacielskim tonem zwróciłem mu uwagę, zanim jeszcze zdążył schować krótkofalówkę.
Nie rozszyfrowałem jego gestu, wystarczył wzrok. Zamiast kontynuować konwersację, pociągnąłem za spust i rzuciłem się w bok. Drugi strzał – bolesny, pełen zdziwienia grymas uczłowieczył twarz upiora, zarzucona pętla ześliznęła się z mojego ramienia, płaszcz zapalił
się od ognistej kanonady z dwururki.
Tylko że ja już leżałem na ziemi i spod Micumy trafiłem w brzuch konia, na którym siedział strzelec.
Napór woli był szybki, ale całkowicie nieuporządkowany, wystarczyło potrząsnąć głową, żeby rozbić go na tysiące chaotycznych myśli. Skoczyłem na równe nogi, strzelec również, ale się pośliznął. Ten, który rzucał pętlą, wyciągnął miecz i ruszył w moją stronę. Błysnęła stal, padłem z powrotem na ziemię, ostrze przejechało mi po plecach. Rana paliła jak ogień piekielny. Odwrócił się z niewiarygodną szybkością, ale ja już przeładowałem Margaret.
Pierwszy strzał trafił konia, drugi, srebrny, chybił. Upiór skoczył prosto na mnie, przez chwilę w mocnym uścisku tarzaliśmy się w bagnie. Był ode mnie silniejszy, ale obydwaj ślizgaliśmy się niczym węgorze, a mój sztywny, nawoskowany płaszcz nie ułatwiał mu zadania. Nie puszczałem Margaret, pozwoliłem, by sama się przeładowała. Wytężyłem ramiona i nakierowałem lufę prosto w twarz upiora.
– Nie rób tego. I tak mnie nie zabijesz – zdążył jeszcze ostrzec.
Wetknąłem mu lufę Margaret głęboko w usta i pociągnąłem za spust. Tym razem wystrzał mnie ogłuszył, a błysk eksplozji częściowo oślepił. Przed sobą jak w zwolnionym tempie widziałem, z jakimi oporami kość poddaje się pociskowi, jak eksploduje mózg, jak blednie i ostatecznie gaśnie błękitne światło inteligencji i duszy upiora. Gdyby się nie odezwał, mógłby przeżyć.
Uświadomiłem sobie, że leżę na ziemi, skowyczę z bólu, a twarz mam całą zbryzganą krwią z własnej tętnicy szyjnej, rozerwanej. Człowieka już by to dawno zabiło, ale nie mnie.
Przycisnąłem dłoń do rany i czekałem, unieruchomiony, niezdolny się ruszyć. Przypomniałem sobie o trzecim jeźdźcu. Teraz miał doskonałą okazję, żeby mnie dobić. Zaczęło padać.
Ucieszyłem się, bo po utracie takiej ilości krwi chciało mi się pić, a woda dodatkowo zmywała z mojej twarzy resztki upiora, któremu odstrzeliłem głowę.