Po godzinie zdołałem wstać i zataczając się, obejrzeć dokładnie pobojowisko. Trzeciego upiora nigdzie nie było, z pewnością uciekł. Możliwe, że był ranny albo po prostu nie wytrzymał nerwowo. Było mi wszystko jedno, chciałem stąd zniknąć.
Znalazłem u zabitego krótkofalówkę. Na szczęście wciąż działała. Żrące substancje, które wytwarzają rozkładające się zwłoki upiorów, nie zdążyły jej poważnie uszkodzić. Włączyłem urządzenie, szumy mnie upewniły, że działa.
– Czemu mnie ścigacie? – zapytałem i nacisnąłem największy przełącznik.
– Co tam się, do cholery, stało? Wesli, gdzie jesteś? – wybuchł głos po drugiej stronie.
Przełączyłem na nadawanie:
– Wesli jest chyba martwy. Czemu mnie ścigacie? Nie mam nic wspólnego z waszymi sprawami.
Wściekłość ustąpiła ostrości skalpela chirurgicznego:
– Jeśli Wesli nie żyje, to pan sam jest problemem. Jeśli chce pan oszczędzić sobie trudu, niech pan zostanie na miejscu i nigdzie się nie rusza. Jeśli nie, może pan spokojnie próbować się ukryć, i tak pana znajdziemy. Milady bardzo nie lubi, kiedy likwiduje się jej ludzi.
– Upiory – poprawiłem. – Zabiłem Wesliego i jego dwóch przydupasów – skłamałem. –
Uciekać nie zamierzam. Jeśli pojawicie się w zasięgu mojego wzroku, zabiję również i was.
Jeśli nie, ruszę dalej, pilnując swoich interesów. Nie jestem dla was problemem –
powtórzyłem, choć wiedziałem, że to całkowicie bezcelowe.
Potem z urządzenia zaczęło przenikać do rzeczywistości coś przezroczystego, nie bardzo wiedziałem co. Najchętniej wyłączyłbym je – i rozdeptał.
Pobieżnie przeszukałem ekwipunek rozkładających się upiorów. Z mapą i kilkoma innymi drobiazgami ruszyłem w stronę lasu. Zostawiłem Micumę na ścieżce, starając się zasugerować, że najlepiej jej będzie w karczmie. Nie chciałem, żeby spotkała ją jakaś awaria, ale na szczęście czasami miała więcej rozumu niż ja.
Mgła wprawdzie się podniosła, ale zaczęło padać. Deszcz z pewnością utrudni wytropienie mnie po śladach, nawet jeśli upiory nie poprzestaną na szukaniu fizycznych tropów. Nie będzie łatwo, chyba że nie wiedzą, z kim dokładnie mają do czynienia.
Spieszyłem z powrotem przez las, ostrożny i przygotowany na spotkanie z prześladowcami.
Mój plan był prosty. Uciec przed obławą peryferiami ich własnego terytorium. Mapa, którą zdobyłem, była szczegółowa, stworzona specjalnie dla łowców ludzi.
Przechodząc przez pierwszy potok, nałamałem sobie cienkich wierzbowych witek i powtykałem w cholewy butów. Kawałek dalej obłożyłem się gałązkami świerkowymi, potem znów mi się poszczęściło i znalazłem zarośla głogu. Miałem serdecznie dość bagna, ale mimo to wysmarowałem się od stóp do głów ubóstwianym przez dziki mułem. Tylko Greyson i Margaret pozostały czyste. To miało utrudnić tropienie mnie na wszelkich możliwych poziomach egzystencji, w których występowałem. A dokładniej, w tych, o których wiedziałem.
Trzymałem się teraz niewysokiego wzgórza ciągnącego się na północny zachód, gotowy w każdej chwili zbiec łagodniejszym zboczem.
Las był taki sam jak wszędzie tam, gdzie nie ma ani zbyt wielu ludzi, ani zbyt wielu potworów, za to nie brakuje zwierzyny. Raz po raz zbaczałem ze ścieżki, żeby wejść na chwilę do kilkusetletniego pralasu i z powrotem wrócić na ścieżkę. Wciąż przyjemnie mżyło, z koron jaworów spadały wielkie, ciężkie krople, liście krzewów lśniły czystością.
Około czwartej stwierdziłem, że chyba znalazłem się już na terytorium lorda Xariusa.
Drzewa były wyższe, ich pnie szersze, coraz częściej natykałem się na mokradła i torfowiska.
Wyglądało na to, że chyba udało mi się uciec upiorom. Zatrzymałem się na małej polanie i spojrzałem na niebo. Było szare, kłębowisko chmur bez śladu słońca i błękitu. Dziwna kraina.
Już chciałem ruszyć w dalszą drogę, kiedy usłyszałem delikatne trzaśnięcie. Po czubkach leszczyn, które wyznaczały granice polanki, skakał czerwony płomień. Syczał i praskał, jakby nie odpowiadała mu wszechobecna wilgoć, prześlizgiwał się po najgrubszych gałęziach, zjeżdżał po nich aż do ziemi, żeby zaraz wrócić na wierzchołek, przeskakiwał na kolejne drzewa. Szukał czegoś. Miałem nieprzyjemne uczucie, że tym czymś jestem ja. Ostrożnie, najciszej jak tylko potrafiłem, zrobiłem krok w tył. Następny. Jak na złość pod podeszwą trzasnęła mi gałązka. Zastygłem w bezruchu, płomień również. Zeskoczył z leszczyn i ruszył
w moją stronę. Odłożyłem Greysona na ziemię i zanim płomień dopełznął do mnie, zdążyłem urwać garść trawy.
Widmowy stwór owinął się wokół mojej goleni. Dotknął wierzbowych witek i skurczył
się w sobie, po czym zaczął piąć w górę. Przy zetknięciu z krzewem głogu zawahał się, jakby nie był pewien, czy dalsza wędrówka mu się opłaca, ale uparcie podążał w górę. Po mojej skórze przeszedł prąd. Stwór już był na twarzy, we włosach. Jak zareagował na gałązki świerka – nie wiedziałem. W końcu spłynął ze mnie jak nieustająca mżawka i ruszył na dalsze poszukiwania. Trawa, wierzba, głóg oraz świerk chroniły przed najróżniejszymi rodzajami magii, choć mało kto wiedział dlaczego.
Poszedłem dalej. Dzięki instynktowi o włos uniknąłem nieszczęścia – albo dzięki umiejętnościom zdobytym w poprzednim życiu. Chmury zaczęły czernieć, tylko dlatego poznałem, że dzień ma się ku końcowi. Mżawka przeszła w deszcz, ziemia pod nogami znowu chlupotała. Wszystko było mokre i nawet w śladach na mchu tworzyły się miniaturowe kałuże. Ignorowanie szumu padającej wody stopniowo szło mi coraz lepiej, mogłem znowu wykorzystać słuch do orientacji. Zatrzymałem się na brzegu bobrzej zapory.
Patrzyłem na ciemną powierzchnię rzeki równomiernie biczowaną ciężkimi kroplami deszczu, a las zanurzał się pomału w czerń nocy. Upiory nie przepadały za wodą, podobnie jak magowie. Jej amorficzność stanowiła przeszkodę, antidotum na większość czarów. Tylko że ja trząsłem się z zimna, marzyłem o ciepłym i suchym łóżku oraz czymś do jedzenia. I tak jak zwykle, kiedy potrzebowałem pomocy gorszej części mojego ja, ukryty we mnie demon milkł, chował się głęboko w katakumbach pokrzywionej duszy.
Zacisnąłem zęby, położyłem Margaret na jednym ramieniu, Greysona na drugim i bez wahania wszedłem do wody. Oko ścierpło ze złości, zaczęło pokazywać muliste, nierówne dno, ogromne zębate ryby i wiele, wiele innych, dużo bardziej niebezpiecznych bestii czyhających w spróchniałych pniach drzew. Tyle że bobry nie osiedliłyby się w takim sąsiedztwie. Oku nie chciało się brodzić w wodzie, więc próbowało mnie oszukać. Nieco spokojniejszy zatrzymałem się, dopiero gdy zanurzyłem się po pierś. Stałem w bezruchu jak pomnik zimna, uosobienie dyskomfortu, wsłuchiwałem się w bębnienie deszczu o powierzchnię wody i wpatrywałem w coraz głębsze cienie na przeciwległym brzegu.
O świcie zacząłem się zastanawiać, jak się ma dziewczyna, przez którą wszystko to się zaczęło. Miałem nadzieję, że równie źle co ja. Deszcz ustąpił mżawce, ta zaś gęstej mgle.
Powierzchnia wody była niczym matowe lustro, wokół panował mroźny chłód, jakby chmura zstąpiła z wysokości, niosąc ze sobą temperaturę górnych warstw atmosfery. Nie chciałem wychodzić na zewnątrz, byłem już tak przemoczony, że nie czułem zimna. A może miałem inne powody. Oko przebudziło się trochę później, czułem, jak szarpie od wewnątrz moją głową, żeby rozejrzeć się dookoła. Przestawiłem je na widok panoramiczny, ale bez poruszania całym ciałem. Przeskanowało mgłę, ukazując pięć kształtów, wszystkie po tej samej stronie zapory. Łowcy czekający na ofiarę. Pomału, nieskończenie pomału, pochyliłem lufy Margaret i Greysona, tak żeby zostało w nich powietrze, i pomału zacząłem klękać.