Выбрать главу

w końcu nastąpić, tylko głuchy trzask. A potem zrobiło się ciemno.

* * *

Leżałem na wozie ciągniętym przez dwa konie. Musiał mieć całkiem sprawne sprężyny amortyzujące, nie trząsł się zbytnio na wyboistej drodze. Obok mnie na stercie naciętych gałązek leżał hrabia Deffer z zabandażowaną nogą. Nie mogłem się poruszyć, a biorąc pod uwagę, że Oko ciągle skupiało się na jednym punkcie, skrępowali mnie nie tylko pętami.

Deffer spojrzał na mnie w zamyśleniu, ale nic nie powiedział. Zawładnęły mną koszmary.

Obudziłem się dopiero przed bramą główną.

Siedziba lorda Xariusa – czy raczej milady, jak napomknął Deffer – przypominała trójwymiarową wizualizację obrazu Hieronima Boscha. Mury z kamiennych bloków zdobiła niezliczona ilość płaskorzeźb widm, dręczonych ludzi, demonów i innych zjaw powstałych w umyśle człowieka, a także potworów, których wymyślenie przekraczało możliwości zwyczajnej wyobraźni. Kiedy ujrzałem rzeźbę nad głównym wejściem do zamku, struchlałem i odwróciłem wzrok. Nie była dziełem ani artysty, ani fantazji. Pokazywała rzeczywistość, fizyczną postać jednego z wyższych demonów. Rzeźba nie miała stałych kształtów, zmieniała się, obsceniczność zmieszana z najczystszej postaci grozą. Struchlałem ponownie i znowu spojrzałem na rzeźbę. Przerażenie ustąpiło. Tak właściwie to nie był dla mnie nowy widok, znalem już to wszystko, tylko nie pamiętałem. Pozostało uczucie, że słyszę znaną skądś melodię.

Wóz zatrzymał się, koń po raz ostatni stuknął podkową o bruk i znieruchomiał, jakby ktoś go wyłączył. Możliwe, że też był jakąś pokrachową konstrukcją.

Czterej pomocnicy – zwyczajni ludzie – przenieśli Deffera na nosze, a mnie bez zbytnich ceregieli położyli na ziemi. Wyglądali, jakby służba drapieżcom nad drapieżcami, jak to upiory same siebie z lubością nazywały, była dla nich czymś zwyczajnym. Chyba do wszystkiego można się przyzwyczaić. W panującej wokół ciszy dał się nagle słyszeć szum wody w fontannie. Zacząłem szukać jej wzrokiem – mogłem już poruszać  głową. Deffer przyglądał mi się ze swojego dużo wygodniejszego siedziska, ale nic nie mówił. Jego podwładni, którzy organizowali transport, czekali w pobliżu. Fontanna była prawdziwym dziełem sztuki – dziełem artysty krążącego po obu stronach granicy szaleństwa. Strumień wody wytryskiwał z torsu umięśnionego młodego mężczyzny i wpadał do ust uciętej głowy, która leżała nieopodal jego stóp. Śnieżną biel marmuru łamały czerwone plamy krwi sączącej się z ran. Czasem wydawało się, że z czerwonego kamienia, chyba rubinu, naprawdę coś się sączy, ale to było tylko złudzenie optyczne.

W szumie wody pojawił się nagle pogłos z jakiegoś przestronnego miejsca, krypty albo jaskini. Inne skojarzenia nie przychodziły mi do głowy. Trzęsąc się z zimna, odwróciłem się w stronę zamku. Ogromne, dwuskrzydłowe drzwi z czarnego żelaza otwierały się powoli.

Widziałem dokładnie piekielny wysiłek potężnych zawiasów z brązu armatniego, stawiających opór gigantycznej masie.

– Zastąpcie ich – rozkazał Deffer patrolowi, wskazując na ludzi.

Ci, z każdą sekundą coraz bledsi, trzęśli się gorączkowo. Nie rozumiałem dlaczego.

Upiory niechętnie wykonały polecenie, a ludzcy słudzy pierzchli, gdy w drzwiach pojawiła się szczupła kobieta. Szmer wody ucichł. Odwróciłem się zdziwiony w stronę fontanny i zobaczyłem, że bezgłowy korpus młodzieńca pokrywał lodowy pancerz. Zamarzły też kwiaty w klombach z gliną, które tworzyły mały ogródek przy ławkach; służący, który uciekał jako

ostatni, jęknął, zastygł w bezruchu i po chwili runął na ziemię, roztrzaskując się na tysiące lodowych odłamków.

– Ach, tak mi było do pana spieszno, że zapomniałam o tym drobiazgu, drogi hrabio –

wyszeptała pani chłodu. Mróz, który ścinał krew w żyłach w szkarłatny lód, zniknął jak po dotknięciu magicznej różdżki – albo po uruchomieniu gigantycznego reaktora.

Stąpała w dół po schodach, wysoka, szczupła, w długich, spływających ku ziemi szatach z rozcięciami po bokach. W pasie nienaturalnie chuda, piersi miała nadmiernie duże w stosunku do wątłego ciała. Zbyt doskonała, zbyt ponętna,  żeby była  żywa, prawdziwa. Do tego usta, doskonale sklepione, mus truskawkowy w kolorze ciemnej krwi. Sprawiała wrażenie rzeźby, dzieła kogoś, dla kogo seks był sensem życia, sensem egzystencji. A mimo to poruszała się jak żywa. Jak żywa, jeśli nie brać pod uwagę spustoszeń i zagłady, jakie rozsiewała jeszcze przed chwilą.

Obdarzyła mnie przelotnym spojrzeniem szmaragdowozielonych oczu i nachyliła się w stronę hrabiego. Sprawiała wrażenie subtelnej, ale z pewnością tak nie działała. Pstryknęła palcami, jeden z upiorów podał jej sztylet z długim, wąskim ostrzem. Z gracją i lekkością chmary pyłków dmuchawca unoszonych przez wiatr stal rozcięła prowizoryczny opatrunek na nodze hrabiego na kilka symetrycznych kawałków. Rana była czarna, poczułem smród posocznicy.

– Srebro, drogi hrabio – skonstatowała sucho. – Sporo go tam jeszcze zostało.

Deffer przytaknął. Upiory starały się trzymać możliwie jak najdalej od niego, ale jednocześnie nie upuścić noszy.

– A co gorsza, część z tego srebra miała w sobie moc. – Spojrzała na mnie pytająco.

Nie wiedziałem, co knuje. Miała kocią twarz. Jej pożądliwe usta, przypominające ciętą ranę, aż się dopraszały, by skruszyć je wargami. Ogarnęło mnie silne uczucie déjà vu, jakby już kiedyś przeszła mi przez głowę podobna myśl.

– Pierścionki, zdjęcia z nagrobków, stare monety, talizmany na szczęście – wymieniłem.

– Najgorsza ze wszystkich poświęcona kombinacja – przytaknęła, po czym przestała zwracać na mnie uwagę.

Sięgnęła do otwartej rany i nabrała palcem trochę ropy. Miała długie, pomalowane na karminowo paznokcie. Każdej innej kobiecie bardzo by pasowały, ale nie upiornej milady.

Przez chwilę wąchała cuchnący i obrzydliwy białożółty płyn, potem go skosztowała.

– Do tego srebro poświęcono krwią. Dobrowolnie przelaną krwią.

Upiory spojrzały na swojego przywódcę, jakby już był martwy.

– Nie wiedziałem, że mam aż tak dobrą amunicję. – Wciąż leżałem na ziemi i nikt nie zwracał na mnie uwagi, zaczynało mnie to denerwować. – Ale nie mogę powiedzieć, żeby mi to przeszkadzało – zaśmiałem się.

Słysząc to, drgnęła i spojrzała na mnie badawczo. Gdybym nie był tak wykończony, zatrząsłbym się ze strachu. Potem jednak skupiła swoją uwagę na hrabim.

– Chodź tutaj – rzuciła do jakiegoś człowieka, który trzymał się w bezpiecznej odległości.

W wysokiej jak na jesienny dzień temperaturze lód na fontannie zaczynał tajać i znowu dał się słyszeć nieregularny plusk strzykającej w górę wody.

Mężczyzna zbliżył się otępiały. Zwykły rozkaz milady miał moc działania głębokiej, hipnotycznej sugestii.

– Bliżej.

I znowu pełen gracji i lekkości pyłków dmuchawca unoszonych przez wiatr ruch z błyskiem stali w tle. Ranę hrabiego zalała krew, która trysnęła z podciętego gardła, a po chwili spłynęły na nią wnętrzności z fachowo wypatroszonego ciała. Lepiej niż fachowo, artystycznie. Wykorzystane ciało upadło na ziemię, jednocześnie rozbrzmiało zaklęcie, którego siła odrzuciła mnie parę metrów do tyłu. Upiory ledwo utrzymały się na nogach.