Выбрать главу

Do Drewnianej Szczeliny dotarłem po trzech dniach. To dosyć dziwna nazwa dla miasteczka, ale można spotkać jeszcze gorsze. Okoliczne pola były uprawiane, na miedzach stały ołtarzyki bogów, w których wierzyli właściciele. Na jednym z większych  łanów dostrzegłem elektryczny traktor z przyczepą, a na niej pojemnik z rozpryskiwaczem. Sądząc po narysowanej na nim pomarańczowej czaszce z głupkowatym uśmiechem, ciecz w środku nie była zbyt zdrowa. Tylko że kiedy człowiek chce ochronić zbiory przed zarazą totemicznego Boly, Pana Choroby, a nie ma wsparcia żadnego z bogów czy choćby demonów, nie może zaufać szafranowi albo lukrecji.

Ostrożnie jechałem dalej, omijając pułapki. Było ich zatrzęsienie. Niewybuchy, miny przeciwpiechotne, wykopane jamy z czyhającymi w środku zaostrzonymi palami. W miarę jak się zbliżałem, drewniana palisada wokół miasteczka rosła, aż w końcu stanąłem przed otwartą bramą, zrobioną z deski z jakiegoś sprężystego tworzywa sztucznego, poruszającą się po wąskiej szynie. Mechanizm działał dzięki dwóm wiecznym agregatom akumulatorowym.

Kolektor jednego z nich był pęknięty i starannie posklejany wąską, przezroczystą taśmą.

Wejścia pilnowało dwóch uzbrojonych mężczyzn przy bramie i jeszcze dwóch na drewnianych wieżach stojących zaraz przy drodze.

Pilnowałem, by kaptur skrywał czoło i połowę mojej twarzy, a także by nie było widać lewego ramienia, tylko samą dłoń w rękawicy.

Strażnicy, obydwaj opasani na krzyż rzemieniami pełnymi nabojów, nieufnie taksowali mnie wzrokiem. Dwóch z nich miało za pasem krótkie, nieco rozszerzone na końcu miecze.

Odetchnąłem. Z oddali Drewniana Szczelina sprawiała wrażenie całkiem uroczego miasteczka, z bliska jednak cuchnęła jak tort, w którego wnętrzu aż roi się od karaluchów.

Odetchnąłem jeszcze raz. A tych karaluchów jest coraz więcej i zaraz wylezą na zewnątrz. Na szczęście nie należałem do delikatnisiów i nie bałem się żadnego robactwa. Ani skorpionów.

– Kim jesteś i czego tu szukasz? Nie znamy cię – odezwał się  mężczyzna z krótką śrutówką. Kolbę opierał o biceps i celował we mnie z potrójnej lufy. To nie był seryjniak, konstrukcja wyglądała raczej na miejscową samoróbkę.

– Jestem kupcem – odparłem. – Kupuję i sprzedaję.

– Każdy może tak powiedzieć. Pokaż no jakiś towar! – Moja odpowiedź wyraźnie go nie zadowoliła.

Byli ostrożniejsi niż zwykle. Albo zachłanniejsi. Do strażnika ze śrutówką podszedł jego kompan i coś mu szepnął na ucho, zatrzymując wzrok na Micumie. Otóż to, ona sama była warta więcej niż cała ta biedna mieścina na peryferiach ludzkiego osadnictwa. Z wieży ciągle mierzyły we mnie beznamiętnie dwie lufy wielkokalibrowych karabinów maszynowych.

Oczy trzymających je strażników były skierowane w tę samą stronę.

– Zapraszamy do środka – zadecydował mężczyzna ze śrutówką.

Spuściłem głowę.

Mógł to odebrać jako gest wdzięczności i pokory. Nie chciałem, by zobaczył, co kryje się pod kapturem, zanim dostanę się do środka.

Jechałem powoli, Micuma ledwo powłóczyła nogami. Po plecach, w które były wycelowane karabiny, chodziły mi ciarki, póki nie wmieszałem się w tłum na ulicy.

Przeszedłem Drewnianą Szczelinę wzdłuż i wszerz. Niegdyś wioska, teraz miała ambicje stać się czymś więcej. Ale mięso zawsze przyciąga muchy, a więc gdzieś pod powierzchnią kryły się tłuste białe czerwie. Dałbym za to głowę, ale nie miałem pojęcia, skąd o tym wiem.

To chyba było dobre miejsce dla mnie – ludzie nie wyglądali na nędzarzy, coś z tego, co przywiozłem, mogłoby im się przydać.

Pojechałem na targowisko, które zdążyło się zapełnić, gdy wędrowałem ulicami, i znalazłem wolne miejsce. Sprzedawcy obok wyglądali na tyle nędznie i ubogo, że raczej nie protestowaliby przeciwko mojej obecności. Wypakowałem stojak, wbiłem kilka gwoździ w deskę, która leżała obok, i rozwiesiłem na niej towar. Umieściłem tę prowizoryczną witrynę na stojaku, a potem czekałem i obserwowałem.

Mężczyzna po lewej stronie sprzedawał melony. Wyglądały na zdrowe i soczyste; te, które rosły najbliżej granic jego chronionego pola, wypolerował,  żeby wyglądały jak najlepiej. Czułem od nich smród małych mieszkańców zdziczałego świata. Nie kalali jednak

jego płodów zbyt często, dlatego sprzedawał całkiem niezłą, umiarkowanie trującą żywność.

Babinka z prawej oferowała suszone zioła. Rozpoznałem kilka niebezpiecznych gatunków.

Skąd mogła je wziąć? Jeśli będę miał dobry utarg, kupię u niej co nieco. Na przykład niebieską sasankę. Rosła na starych miejscach ofiarnych i pomagała...

Zauważyłem, że przygląda mi się chłopiec. Dziesięć, jedenaście lat, mały i chudy, ale nie wynędzniały. Obok przeszła para, mężczyzna z kobietą, on w starych spodniach ze starannie zaprasowanymi kantami, ona opatulona w jeszcze mało używany płaszcz. Ledwo rzucili na mnie okiem, szybko obejrzeli towar i poszli dalej. Czułem, że wrócą. W tym czasie chłopiec przeszedł do drugiego szeregu straganów i stał nieco na ukos za moimi plecami. Musiałbym się odwrócić, by go zobaczyć – gdyby moje pole widzenia było takie jak u zwykłego człowieka.

Para wróciła. Udawali, że interesuje ich niezniszczalny wieczny zegarek, który wyciągnąłem z pewnej miejskiej krypty, nie był tego wart. Tak naprawdę oglądali plastikowe pudełko z napisem „Kapsułki antykoncepcyjne” – łatwe w użyciu, długotrwałe działanie. Coś tam szeptali i zerkali ukradkiem, czy nikt na nich nie patrzy.

Zdobyłem ten towar i jeszcze kilka innych rzeczy w zapomnianym szpitalu w dżungli.

Nie było to takie proste, ale koniec końców wizyta w krainie władanej przez przebiegłe pajęczaki opłaciła się.

– Czy to jeszcze działa? – zapytał nerwowo mężczyzna.

– Z tyłu jest rok produkcji, data przydatności i tego typu dane. A sposób użycia będzie widoczny w polaryzowanym świetle.

Popatrzyli zdziwieni.

– W świetle księżyca – wyjaśniłem.

Przytaknął, choć nie bardzo rozumiał, o co w tym wszystkim chodzi.

– Ile to kosztuje? – szepnęła kobieta.

Bez przerwy rozglądali się nerwowo dookoła. Nigdzie nie widziałem chłopaka, musiał

być gdzieś z tylu, w martwym polu mojego wzroku.

– Sześćset – odpowiedziałem.

Zbladła, obróciła kasetkę w dłoni i chciała odłożyć z powrotem, mężczyzna chwycił  ją jednak za łokieć.

– Opakowanie jest nienaruszone. Pochodzi z czasów przed Krachem – zwróciłem uwagę.

I to był punkt zwrotny w naszych pertraktacjach.

– Znajdę pana, jak będę miał pieniądze – zdecydował mężczyzna.

Przytaknąłem, trochę blada kobieta podała mi kasetkę do rąk, oparła się o partnera i odeszli nerwowym krokiem.

Rozległo się głuche kliknięcie. W ostatniej chwili poluzowałem uścisk, inaczej urżnąłbym chłopakowi rękę w przedramieniu.

Zastygł przerażony. Choć miałem na dłoni rękawicę, musiał w uścisku wyczuć coś

nienaturalnego.

Przez chwilę patrzyliśmy sobie w oczy.

– Wiesz, co robi się złodziejom? – zapytałem.

– Obcina ręce – odpowiedział, starając się przy tym nie zająknąć.

Nie wszędzie panowały takie zwyczaje. Miejscowe prawo musiało być strasznie surowe.

– Przeszkadza panu ten chłopiec... A może chciał pana okraść?

Odwróciłem się pomału i stanąłem twarzą w twarz z potężnym mężczyzną w koszuli w kratkę, przepasanym dwoma pasami z amunicją i bronią na rzemiennym pasie – pistoletem automatycznym i rewolwerem. Ich wspaniale zadbana powierzchnia lśniła nawet w świetle pochmurnego dnia. Na pewno taki miejscowy Pan Prawo i Porządek.