Выбрать главу

Wstałem, lekko się zataczając. Na stole między karafkami znalazłem klucz do klatki, w której siedziała Valena, i odemknąłem ją. Związane ciało wisiało bezwładnie, bez świadomości. Dziewczyna nie mogła patrzeć na te igraszki. Wyszło jej to na dobre. Niczym bezduszna maszyna, napędzana nakręcanym mechanizmem sprężynowym, zaniosłem ją do swojego pokoju, ubrałem się i z nieznanych sobie powodów wyrwałem z żarzącej się bielą książki ilustrację przedstawiającą bitwę o Sewastopol. Delikatnie, jakby od tego zależało moje życie, złożyłem ją i schowałem do kieszeni na piersiach. Potem znowu wziąłem Valenę na ręce, po czym tak szybko, jak tylko się dało, niewidziany i niesłyszany przez nikogo

opuściłem pokój. Nikt nie strzegł korytarzy. Wyglądało na to, że w czasie gdy władczyni oddaje się uciechom, poddani wolą się gdzieś ukryć.

Władczyni – Serena. Zacząłem płakać. Nie ludzkim okiem, tym drugim. Miałem ochotę ściągnąć rękawicę i oderżnąć sobie głowę Kleszczami. Pragnąłem tego, pragnąłem umrzeć, w nosie ciągle czułem woń jej łona zmieszaną z zapachem krwi i innymi tak apetycznymi zapachami różnych wydzielin. Chciałem się zatrzymać, dokończyć to, co zacząłem, ale zamiast tego szedłem przed siebie, niosąc dziewczynę, której nie znałem i na której w ogóle mi nie zależało. Znałem Serenę, bardzo dobrze znałem – to była... nagłe znowu tego nie wiedziałem. Demoniczna część mojej osobowości znowu została oddzielona od świata, na początku cienką, ale stopniowo coraz solidniejszą barierą; magiczne zamki trzymające ją w głębinach zamykały się jeden za drugim, w miarę jak odległość dzieląca mnie od upiornego zamku rosła.

Zorientowałem się,  że biegnę – nie wiedziałem dokąd. Opamiętałem się, kiedy zaczęło świtać. Schowałem się z Valeną w krzakach, w miejscu, w którym przed chwilą odpoczywały łanie, i zamknąłem oczy.

Padało. Jak zwykle w tym zapomnianym przez bogów kraju. Valena tuliła się do mnie, ale i tak trzęsła się z zimna. Kiedy wyczuła, że się obudziłem, spojrzała na mnie.

– Zabiłem ją – oznajmiłem beznamiętnie.

Demon we mnie buntował się, gotował, próbował wydostać na zewnątrz. Zaspokoiłem jednak jego żądze tak, jak nigdy dotąd, a to go całkowicie pozbawiało sił.

– Zamęczyłem ją i w końcu rozszarpałem własnymi rękami. – Podniosłem dłonie i pokazałem paznokcie czarne od zakrzepłej krwi.

– Tak – powiedziała cicho. Nie spuszczała ze mnie wzroku. – Pan ją znał, kiedyś byliście sobie... – zastanowiła się nad odpowiednim słowem – bliscy?

– Tak, chyba tak. Na pewno. Ale ja już tego nie pamiętam. Zamęczyłem ją... – bełkotałem na wpół świadomy.

– ...żeby nie zamęczyć mnie – dokończyła.

Kilka ciężkich kropel spadło z drzewa i rozbiło się na moim ciele, wyrywając mnie z transu. Odzyskałem zdolność koncentracji, zmysły nagle zaczęły lepiej pracować. Właściwie to zacząłem im poświęcać więcej uwagi – z oddali niósł się stukot kopyt na kamieniach i krzyki.

– Wszystko na nic. I tak nas złapią. Hrabiego Deffera nie da się przechytrzyć. Nie uciekniemy mu.

– Niech mnie pan tu zostawi – zaproponowała.

– Żeby wszystko poszło na marne? – skrzywiłem się. – Umrzemy razem.

Jakie to romantyczne – piękna i bestia, pomyślałem, ale nie powiedziałem tego na głos.

W mrocznych podziemiach zamku po kilku godzinach pracy wykwalifikowanego kata oboje będziemy zwierzętami. Albo czymś jeszcze gorszym, jeśli kat okaże się dobry.

– Będę się modlić – starała się wykrzesać chociaż iskrę nadziei.

– Do kogo? – zaśmiałem się.

Dźwięki zbliżały się coraz bardziej, po plecach chodziły mi dobrze znane mroźne ciarki.

Upiory były już blisko.

– Richard miał w domu figurkę  mężczyzny z mieczem i jelenim porożem na głowie.

Mówił, że to bóg myśliwych. Dzięki niemu nigdy nie wracał z lasu z pustymi rękoma. – Na wspomnienie przyjaciela jej oczy się zaszkliły.

– Bogowie myśliwych – zaśmiałem się szorstko. – Nawet nie wiedziałem,  że jeszcze istnieją. Starzy, mali, zapomniani. Nie wybrałaś zbyt dobrze.

Zamilkłem. Chciałem,  żeby mnie znaleźli i zabili. Nie chciałem jednak, żeby zabili Valenę. Bałem się, myśląc, jak długo mogłoby to trwać. Zresztą to i tak wszystko jedno.

Słyszałem konie, kilka koni, stłumione komendy, rozmowy mężczyzn.

– Tutaj już ich nie znajdziemy. Jesteśmy prawie sześćdziesiąt kilometrów od zamku, zajechaliśmy kilka koni – mówił ktoś.

– On potrafi więcej, niż wydaje wam się możliwe. I jest z nim ta dziewczyna – odezwał

się znajomy głos. Na chwilę sparaliżował mnie mróz.

Mój kręgosłup zmienił się w sopel, który w każdej chwili mógł pęknąć.

W słowach hrabiego Deffera skrywała się moc. I złość. Z pewnością na swój sposób kochał Serenę.

– Dajmy już temu spokój – do rozmowy wmieszał się słaby, ledwo słyszalny żeński głos.

– Wracajmy, nikt nie strzeże zamku.

– Nawet sam dam radę go odnaleźć – odpowiedział Deffer. – I dostarczyć pani żywego.

Znowu zesztywniałem. Naprawdę by dał.

– Jedziemy z powrotem! – rozkazała.

Dopiero teraz ją poznałem. Władczy ton z pewnością kosztował ją wiele wysiłku.

– O mało pani nie zabił, milady – Deffer podjął jeszcze jedną próbę. Moje serce na moment przestało bić.

Jedno z dwóch, które w sobie miałem.

– Nie – nie dała się przekonać. – R. C. potrafi zabijać. Jest w tym doskonały i wie również, jak uśmiercić takich jak ja czy pan. Nie zabił mnie, choć wiedział, że będziemy go prześladować. A także... podarował mi najpiękniejszą noc w moim życiu, hrabio. O tym się nie zapomina. Wracamy. Potrzebuję pana pomocy. Czuję się prawie martwa.

Dźwięki oddalały się, aż wreszcie zostaliśmy z Valeną sami. Słychać było tylko monotonny szum padającego deszczu.

– Kim pan właściwie jest? – Popatrzyła na mnie.

Dziwne, nie widziałem na jej twarzy strachu. Ani w oczach, ani w drżeniu ciała czy w aurze.

– Nie mam pojęcia. R. C. to wszystko, co o sobie wiem.

Wracały mi siły i zdecydowanie. Z każdą chwilą coraz wyraźniej i intensywniej czułem demona wewnątrz siebie. Jakby wydarzenia ostatnich dwóch dni w jakiś sposób osłabiły albo przynajmniej uczyniły przejrzystymi drzwi, które nas od siebie dzieliły. Teraz zaczął cicho mruczeć, wciąż jednak był słaby. Obawiałem się, że z biegiem czasu dowiem się o nim dużo więcej i na swój sposób byłem tego ciekawy. Nikt nie lubi mieć obcego podnajemcy we własnej głowie.

– Jest pan bardzo dobrym człowiekiem – powiedziała cicho Valena. – To znaczy... musiał

pan być kiedyś bardzo dobrym człowiekiem, a teraz jest pan bardzo dobrą i łaskawą istotą –

poprawiła.

Po tym, co ją spotkało, wciąż była w szoku, dlatego miała problemy z myśleniem. Nie skomentowałem jej słów. Ja – dobra i łaskawa istota – podniosłem  śrutówkę ze spiłowaną lufą, załadowaną nabojami, które z odległości trzech metrów przepołowiłyby kodiaka jaskiniowego, na drugie ramię ja – dobra i łaskawa istota – zarzuciłem Greysona, czterdziestomilimetrowy miotacz granatów, a potem ruszyłem w drogę.

– Chodźmy. Odprowadzę cię do domu.

Na pewno było nam po drodze.

Chciałem sprawdzić, kim naprawdę jestem, kto zrobił ze mnie tę dziwną szaradę i co za monstrum siedzi w mojej głowie. Zdeterminowanie, by rozliczyć się z przeszłością, zamieniało się w granitowy blok wbijający się do mózgu. Póki się tego nie dowiem – rękojeść Margaret i kolba Greysona nagle się rozgrzały, Kleszcze zadrżały, chcąc wydostać się z rękawicy – na pewno nikt więcej nie weźmie mnie za dobrą i łaskawą istotę.